środa, 9 stycznia 2013

Uwędziwszy, historię czas zacząć

- Miałbyś może jeszcze jakąś fajkę na drogę?
- Ostatnia.
- Kurwa.
- Ale mogę ci zostawić pojarę.
- Wchodzę w to.


              I tak ruszyłem w deszcz. Dzielnie dzierżąc w dłoni pożyczony parasol i zaciągając się końcówką otrzymanego papierosa, kontynuowałem przemaczanie butów w kałużach. Kiedy, wcześniej tego wieczoru, wsiadałem do samochodu czułem, że może być problem z powrotem. Nie sądziłem jednak, że będę zmuszony drałować w deszczu przez pół miasta. Oczywiście szybko dał znać o sobie mój legendarny fart. Jak tylko zacząłem iść, na przystanek obok mnie podjechał autobus. Niestety, nawet gdybym miał tę piątkę, pewnie i tak bym jej pożałował na bilet. No, cóż, nie ma co się użalać, trzeba iść. Na szczęście tym razem zabrałem ze sobą słuchawki, a końcówka baterii powinna wystarczyć chociażby na większą część trasy.
              Było już dosyć późno, jednak i tak niemało zdziwił mnie brak jakichkolwiek ludzi. Nie ich mała ilość, ale dosłowny brak. Otóż idąc tak dobrą godzinę przy największej ulicy w mieście nie spotkałem żywej duszy. Fakt ten, mimo, że z początku niepokojący, szybko przerodził się w plus. Odnalazłem spokój i pewnego rodzaju katharsis, sunąc tak pośród zażarcie tnących kropel. Zdałem sobie sprawę, że dawno już nie byłem, w taki sposób, sam na sam ze swymi myślami. Gdyż w tej sytuacji, nawet gdybym chciał, próżnym skończyłaby się próba odwrócenia uwagi mojego umysłu. Nie masz komputera, cwaniaczku. Nie ma internetu, filmów, czy innych pierdół. Nie ma gazetki, czy książki, nie ma nawet ludzi, ani żadnych aut żeby zawiesić na nich wzrok. Nawet muzyka wydobywająca się ze słuchawek zostaje gdzieś zepchnięta na drugi plan. Nie, tym razem nie uciekniesz. Będziesz mnie słuchał, a wilgoć i chłód będą po mojej stronie.
               No i tak zaprzęgł mnie do myślenia, wykopując z odmętów pamięci na wpół zapomniane informacje. Przyrównał całe dzisiejsze społeczeństwo do tego otaczającego mnie deszczu. Przyrównał żywot każdego z nas do pojedynczej kropli, pędzącej karkołomnie przez życie, kiedy to jedyna droga prowadzi w dół. Szybko, szybciej. Narodziny, dzieciństwo, dorastanie, praca, żona, dzieci, emerytura, śmierć. W prostej linii i zawrotnym tempie. Nie daj się, krzyczał. Zatrzymaj się, pozwól sobie pomyśleć, daj się ponieść temu wiatrowi i zatańcz w powietrzu. Tak, i tak w końcu spadniesz tam gdzie wszystkie. Koniec, ten sam fizyczny koniec, jest dla wszystkich jednakowy. Lecz to nie cel podróży jest tak ważny i piękny, co sama podróż, prawda? Obiecaj mi, prosił, obiecaj, że spróbujesz. Cóż mogę powiedzieć. Obiecałem.
               Nawet się nie spostrzegłem kiedy podchodziłem już pod ostatnie wzniesienie przed swoim domem, to właśnie na nim moje kolana i plecy dały znać o pokonanej trasie. Ze słuchawek, losowym trafem, wydobyła się Bittersweet Symphony, tak doskonale pasująca do mojej nocnej przechadzki. Doszedłem do wniosku, że ten feralny powrót, to najlepsze co mogło mnie spotkać. Dobrze jednak, że drzwi domu są już blisko, bo zimno jak cholera, a moje buty postanowiły zachować souvenir z każdej napotkanej kałuży. Zmiana piosenki na Going on. Szczęk klucza w zamku. Uff, jestem już na miejscu. Odłożę teraz starannie, do obeschnięcia, moje zbawienie, czyli pożyczoną parasolkę, chociaż i tak pewnie rano zastanę ją przewróconą. Dobra, widziałem jak się przewraca, ale zrozumcie, byłem już zmęczony. Szybki knur i dzisiaj w końcu coś napiszę, no dobra może jutro. Ewentualnie za trzy dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz