piątek, 30 października 2015

Nocna spowiedź

            Piszę to wszystko dla ciebie, cicho, starając się nie obudzić cię hałasem wciskanych klawiszy. Śpisz już, nieświadoma kaskady myśli, które nie pozwalają moim powiekom w spokoju ukołysać mnie do snu. Nieświadoma, że twoje miarodajne oddechy są metronomem, który sprawia, że wyobrażam sobie nasz ślub. I kiedy już pozbędę się tego kretyńskiego poczucia bycia małą dziewczynką, poczuję na skórze krople deszczu, wśród których zawsze widzę wymianę naszych obrączek. Jesteśmy za młodzi. Za młodzi by być pewni, czy nawet w pełni świadomi. Czasem nawet chcę, żebyś wypowiedziała w końcu te zdania, które pozwolą nam się rozstać. Czasem mam ochotę pozwolić ci spakować tę walizkę, którą już trzymasz w rękach. Czy to prawda, że kocham cię bardziej gdy już stoisz w progu niż wtedy, kiedy mnie całujesz? Czy w ogóle można czuć coś więcej, niż wtedy kiedy usypiam cię głaskaniem? Chyba nigdy żadna wilgoć nie cieszyła tak drugiej osoby, niż ta strużka śliny, który wycieka ci z ust, gdy śpisz na moim ramieniu. Nawet woda w oazie na drodze spragnionego tułacza. A może cenniejsze są moje łzy? Bo nigdy nie płakałem tak jak przy tobie. Nie pozwalałem sobie tak się otworzyć. Rozedrzeć ostatniej z powłok mojej skorupy. Zawsze uważałem to za coś, czego powinienem się wstydzić. Ale jeśli mam się wstydzić tego, że czuję, to po co w ogóle się budzić? Po co być? Obiecuję sobie nigdy więcej się za to nie wstydzić, tak samo często jak nigdy więcej już nie płakać. Chcę być silny, muszę być silny. Dla ciebie. Dla nas. Bo sama wiesz, że czasem jesteś głupia, jesteś lekkomyślna i pochopna. A ja jestem agresywny i ślepy.
            Słyszysz gospel moich myśli? Słyszysz akordy bicia mojego serca, kiedy udaję, że cię słucham? Opowiadasz mi swój kolejny sen, którego nie rozumiem. Kolejną przygodę koleżanki, której nie znam. I kocham cię. Patrząc, kiedy otwierają się twoje usta, wypowiadające słowa, które ignoruje. Krzyczysz, kiedy mnie na tym przyłapiesz, a ja dziwię się samemu sobie, że potrafię cię kochać mocniej niż chwilę wcześniej. Potrzebuję cię. Często bardziej niż ty mnie. Kocham cię bardziej niż ty mnie. Musi tak być, bo nie potrafię sobie wyobrazić uczucia silniejszego niż moje. Nawet kiedy cię nienawidzę, robię to najsilniej jak potrafię.
            Uwielbiam być w tobie. Nawet kiedy czuję, że na to nie zasługuje. Kiedy rozliczam się z każdego grama przyjemności, którą ci sprawiam. Porównuję się do innych, przeszłych, przyszłych, nieistniejących. Ale to dlatego, że wymagam od siebie dużo więcej. Nie cierpię siebie dużo bardziej od kiedy cię poznałem. Bo teraz nie jestem wystarczająco dobry dla dwóch istnień. I tak kończę. Słuchając akustycznych coverów swoich wspomnień i kompleksów kiedy ty śpisz. Mam ochotę utopić się w tej jebanej Missisipi, zanim zdążę cię poważnie zawieść. I tak nie potrafię pływać.
            Jest już późno. Ale nie jest to zwyczajna późna godzina. Jest to ta, która mnie przeraża i przysięgam, że sobie tego nie wymyśliłem. Jednak spokojność twojego snu jest dla mnie zbyt ważna, bym cię obudził i poprosił o pomoc. Pomoc w przestaniu się bać. Jestem alkoholikiem, ćpunem i tchórzem. Nieudacznikiem. Chociaż ostatnio już sam nie wiem kim jestem. Starając się złapać sens w wypadkowej twoich spojrzeń, obserwuję bohatera i śmiecia. Patologicznego kłamcę i błazna. Już nie wiem czy bardziej oszukuję siebie czy ciebie. Śpisz. Spokojnie. A pomimo tego jestem przerażony obrazów, które mogą ci się przyśnić.
            Jak mam być twoją ostoją? Jak mam być mężczyzną i co to w ogóle kurwa znaczy? Czy przestaję nim być gdy w przypływie rozkoszy zamykam oczy jak drapiesz mnie po plecach? Czy przestaję nim być jak wzruszam się na widok przejawu dojrzałości emocjonalnej u dzieci? Czy przestaję nim być kiedy przyznaję, że kocham i tęsknię za moją mamą? Sam nawet tego nie dostrzegam, do momentu, kiedy zdaję sobie sprawę ile dla niej znaczę. I czy mogę tak naprawdę ją winić za to, że kocha bardziej mojego brata? Tego, który nigdy jej nie zawiódł, który już jako niemowlę oszukał przeznaczenie żyjąc. Nie. Bo to właśnie dzięki niemu, jestem taki jaki jestem. Moje synapsy ułożyły się w taki sposób, właśnie dzięki niemu pilnującemu żebym nie spadł z łóżka. Jego wyrzeczenia i bezinteresowność jaką mi zaszczepił pozwalają mi czuć i żyć. Nawet imię mi nadał. Gdyby nie on, to w ogóle bym nie istniał. Bo właśnie w jego dziecięcej głowie powstał zalążek mojej duszy. Miłość starszego brata jest mocniejsza niż kevlar. I bardziej zaraźliwa niż którakolwiek z religii.
            Wstydzę się moich słabości. Wystarczająco, żebym nie podniósł wzroku kiedy wam o nich opowiadam, jednak nie na tyle bym bał się o nich mówić. I uskrzydla mnie przy tym myśl, że ona byłaby ze mnie dumna. Mimo, że wciąż śpi. A ja stałem się coraz mnie uważny co do dynamiki uderzeń moich palców o klawiaturę. I czekam w ciemności. Czekam na ten moment, kiedy przestanę bać się żyć, tak samo jak nie boję się umrzeć. Fantazjowałem o tym nie raz. Każdy z was to robił. Zaprzeczając okłamujecie samych siebie. Albo żyjecie w wydmuszce samoświadomości. A może po prostu w szczęściu... Nie wiem. Błagam jednak, zaczekajcie na mnie w ogniu. Bo pomimo iż wmawiam sobie, że się nie boję, to nie chcę przechodzić przez to sam.

poniedziałek, 29 września 2014

Myśliwy

- Będę czujna.
- Bądź czujna, szanuj się i nie bój się walczyć o swoje. Ludzie są jak lwy - mężczyźni są silni tylko pozornie, nie zapominaj o tym.
- Trafiasz czy naprawdę jesteś tak przenikliwy? Dzięki.
- Ja? Ja jestem tylko festynowym głupkiem. O, patrz! Mam śmieszną czapkę.





          


Bum. Chwile tuż po naciśnięciu spustu zawsze wprawiały go w ten wyjątkowy, niepowtarzalny stan. Coś na wzór tego ułamka sekundy pomiędzy wytryskiem a orgazmem. Zatrzymująca czas napięcio-ekstaza. Jednak w tym przypadku jego umysł nie odpływał nigdzie daleko, aby zanurzyć się w przyjemnym zobojętnieniu. Wręcz przeciwnie, nakazywał zmysłom dodatkowe wyostrzenie - obserwował. Bardzo możliwe, że jakiś naukowiec dałby temu logiczne wyjaśnienie używając sformułowań jak: adrenalina, endorfiny czy inna dopamina, jednak rozebranie tego na najmniejsze z czynników pierwszych i tak nie pozwoliłoby przedstawić piękna tej chwili. Człowiek z natury jest drapieżnikiem. Instynkt i emocje, często postrzegane jako słabość, tworzą prawdziwą konstelację jego oręża.
            Myśliwy wyruszył na swój wieczorny żer w pełnym rynsztunku. Jeszcze tuż przed wyjściem upewnił się, że każdy element uprzęży idealnie spasowany jest z jego karkiem i barkami. Starannie zakonserwowana broń scaliła się z jego dłońmi. Nadszedł czas ofensywy. Dziś nie będzie żadnej zanęty, ani podchodów. Nie, ten wieczór napawał go nieokiełznaną chęcią bezpośredniego ataku - jatki. Wszystko było gotowe. I jak zawsze - nikt się go nie spodziewał.
Wraz z usłyszeniem zgrzytu zamka w drzwiach wyjściowych, lokalizacja polowania zmaterializowała się w jego umyśle. Wyruszy w sam środek miasta, a cienie kamienic uplotą mu niepostrzeżoną ścieżkę. Pędzone ekscytacją tego pomysłu nogi, połykały schody po parę stopni na raz. Cisza była jego nieodzowną kompanką polowań. Kiedyś nawet zastanawiał się czy faktycznie nie wydaje żadnych odgłosów, czy to szumiąca w skroniach krew ogłuszała kompletnie. Podniecone paliczki zaczęły nerwowo bębnić w podszycie kieszeni spodni, kiedy wędrował wśród bocznych uliczek. Chciały akcji, nie mogły już znieść bezczynności, szalały od pragnienia wtopienia się w rękojeść. Nie miał zamiaru już dłużej czekać, wyćwiczonym ruchem wydobył swój śmiercionośny oręż z kabury. Opuszki palców natychmiast dopadły do chłodnego materiału, było to dla nich niczym chwycenie uda kochanki - dawało chwilowy upust narastającej żądzy, żeby momentalnie wystrzelić stukrotną siłą.
            Traf chciał, że pierwszą osobą, na jaką natrafił, była ośmio- może dziewięcioletnia dziewczynka. Pędziła, przedzierając pomiędzy alejkami, najpewniej śpiesząc się do zmartwionych rodziców. W dziecięcej rączce kurczowo trzymała różową parasolkę przystrojoną motylkami. Może to właśnie absolutny brak odgłosów przyczajonego myśliwego sprawił, że wzdrygnęła się odruchowo na jego widok, co doprowadziło do potknięcia. On nie pozwolił takiej sytuacji się zmarnować, jeszcze zanim upadła na zimne kocie łby, zdążył nacisnąć spust. Wtedy wszystko się ulotniło, w ten prosty sposób uśmiercił pierwszą ze swych ofiar tego wieczoru.
Maniakalnym odruchem oblizał wargi i już mknął dalej, nigdy nie oglądał się za siebie, nie tracił impetu. Szybko wpadł na kolejne nieświadome istoty – całującą się w bramie parę. Kiedy tylko spostrzegł wbite we włosy mężczyzny kobiece palce i oplatające jego udo kolano, nie mógł się powstrzymać. Sam nie wyobraziłby sobie tego lepiej. Wyćwiczonym ruchem ręki dał podparcie tej drugiej i wymierzył w sam środek splotu ich serc. Palec wskazujący miękko uruchomił mechanizm. Nie zdołali nawet otworzyć oczu. Myśliwy parł dalej.
            Po paru kolejnych ofiarach wciąż miał mało. Postanowił zwiększyć siłę rażenia, spuszczając jedną z szelek plecaka dobył jego zawartości, wymieniając oręż na taki o większym kalibrze. Teraz wystarczyło dostać się wyżej. Nie minęło dużo czasu jak udało mu się znaleźć schody przeciwpożarowe, na które był w stanie wejść. Używając tylko jednej ręki, ostrożnie wspinał się po metalowej drabince. Już stamtąd obserwował otoczenie gotowy do oddania strzału, jednak nie nadarzyła się ku temu okazja. Gdy wdrapał się już na dach budynku, u jego stóp rozpostarła się panorama miasta i niczego się niespodziewające, penetrujące ją ludzkie mrówki. Uklęknął na jedno kolano, ocenił parametry atmosferyczne i zaczął szaleńczo gwałcić przycisk spustu. Nie patrzył już nawet w kogo celuje, młodzi, starzy, mężczyźni, kobiety i dzieci. Nie oszczędził nawet ciekawskiego kruka, który przycupnął na głowie pomnika. Opamiętał się dopiero po jakiejś godzinie. Wtedy uspokajając lekką zadyszkę, spakował starannie cały swój sprzęt i postanowił wracać. Wsiąkł w noc, raz jeszcze stając się jedynie cieniem.
            Jego pokój wyglądał jak po przejściu tornada. Nie był to jednak stan, który można nazwać anomalią. Nie, sposób pracy, jaki preferował, potęgował ten bałaganiarsko-koczowniczy tryb życia. Jednak w całym pomieszczeniu, oprócz pogniecionych ubrań, rozproszonych mebli i na wpół dojedzonych posiłków, ani śladu było myśliwego. Znajdował on się bowiem w swoim specjalnym pokoiku, gdzie zawsze zamykał się na długie godziny po polowaniach. Izba ta przepełniona była różnego rodzaju chemikaliami, których używał do utrwalania swoich trofeów. I tak można było podziwiać w nim całą ścianę pokrytą jego zdobyczami, jak również te świeże odpoczywające na sznurze do prania. Cały pokój w zdjęciach. I pośród nich uśmiechnięty, bezlitośnie krwiożerczy fotograf, mający na swym sumieniu tysiące brutalnie zamordowanych chwil.

poniedziałek, 19 maja 2014

Tułaczka

- Stary, jest teraz pierwsza z kawałkiem. W domu będziemy gdzieś o pierwszej trzydzieści, no z kawałkiem. Siadamy i piszemy, ja swoje, a ty swoje.
- No dobra, tylko, że ja nie mam tutaj mikrofonu.
- To nic, piszesz i robisz magika. Zadzwonisz do mnie i mi to polecisz.
- Ok.






            Utarło się gdzieś w ułomnych słownikach ludzkich stwierdzenie, że kobiety pragną bardziej. Niezatarty przez dzieje stereotyp złego, okrutnika jako mężczyzny w kontraście z nieskazitelną niewiastą. I tak od wieków stajemy w szranki z tym zaśniedziałym poglądem, musząc udowadniać, że tak nie jest. Wymaga się od nas wiele, rzadko doceniając tak naprawdę za cokolwiek. Nikt nie podaje wytycznych chłopcu do tego, w jaki sposób powinien dorosnąć. Odczuwa on jedynie piętno oczekiwań, a przed sobą widzi krętą, pełną trudu, niezrozumiałą ścieżkę. I to właśnie przeprawa przez nią, czyni go mężczyzną.
            Mroczna gęstwina krępowała ruchy niewielkich nóżek chłopczyka w piżamie w dinozaury. Głód wraz z wyziębieniem walczyły o miano bardziej doskwierającego. Można by pomyśleć, że po pewnym czasie człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do przerażenia, przemóc je. Nic bardziej mylnego. Zakorzenione w psychice uczucie strachu jest jak trucizna, której nie sposób wyplenić z organizmu.
            Błądzące po omacku drobne rączki starały się odgarniać chaszcze na boki, chociażby w minimalny sposób ułatwiając przeprawę. Wysokie trawy podnosiły się natychmiastowo po przydeptaniu przez bose stópki, boleśnie dezorientując. Ostre źdźbła haratały powierzchnie dłoni, nie pozwalając wcześniejszym ranom się zasklepić. Niewidzące oczy już dawno zapomniały o rarytasie, jakim jest światło. Odór gwałcący nozdrza nie ustępował ani na moment. Nagle na bębenki uszu natarł przeraźliwy skowyt.
            Chłopięce ciało zdrętwiało. Każde włókno mięśni zastygło w bezruchu. Oddech ugrzązł w płucach, nie chcąc chociażby na chwilę zdradzić swojej obecności. Panika chwyciła żołądek w mocny uścisk, puszczając w niepamięć uczucie głodu. Tkwił tak w nasłuchiwaniu, które zdawało się być wiecznością. Jednak to, czego się tak lękał nie nadchodziło. Cisza była obrzydliwą torturą. Napięcie wywoływało chęć wymiotów. Po chwili, która równie dobrze mogła być godziną, chłopiec pozwolił sobie na wydech i rozluźnienie. Padł na kolana, zaskoczony tym, jak ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Wiedział jednak, że odpoczynek był luksusem, na który nie mógł sobie pozwolić. Wstał, po czym zaczął iść dalej.
            W drodze poprzez bezkres nie widać żadnego światełka, zwiastującego koniec podróży. Nie ma namacalnego celu, do którego można dążyć. Próżno też szukać drogowskazów czy wytycznych. Jedynym kompasem jest intuicja, której igła bywa omylna. Musimy wierzyć w słuszność podejmowanych wyborów, choć wiele z nich jest fotografiami,  na wywołanie których możemy czekać nawet latami. Cóż jednak poradzić? Niektóre drogi nie posiadają skrótów.

niedziela, 18 maja 2014

Narodziny burzy

Jesteś wolny, ale wolność to nie zawsze brak bólu,
Czasem brak bólu ciągnie nas w dół, do ogółu.
Nie wiem, kurwa, w których wierzysz królów,
Czy masz swój gust, czy Twój gust to ślad czyichś butów.





            Nawiń na szpulę nić swych myśli. Skrupulatnie i ostrożnie, tak aby się nie przerwała. Następnie powstałą przędzę przelej do szklanki, nie przejmując się, że to niemożliwe. Płyn wlej delikatnie do doniczki. Obserwuj, jak ku górze pną się w zawrotnym tempie niewielkie łodyżki kabli. Jak z pąków wykwitają małe żaróweczki. Wykręć je z gwintów i zamocuj w suficie. Spójrz jak rozlśniewają. Twój własny, tętniący życiem, gwiazdozbiór pomysłów. Przyjrzyj się biciu serc tych malutkich słońc. I poczekaj aż, któreś zapikuje.
            Końcówki ognistych włosów zajęły się czernią. Zbity niczym pocisk nie brał niczego za przeszkodę. Spopielając wszystko, co stanęło mu na drodze, parł naprzód. Przed jego oczami migały klatki obrazów, składających się na kolejne dni. Krajobrazy monotonii, smutku, radości, absurdu i groteski. Żalu i wściekłości, zawodów i marzeń. Snów i pragnień. Leciał jak torpeda, coraz niżej. Już widać chmury. I coraz goręcej. Coraz ogniściej. Eksplozja.
            Wszyscy podnieśli głowy w stronę nieba. Każda pojedyncza dusza obserwowała jak z popielnego deszczu rozpościera swe skrzydła gorejący feniks. Pomimo oślepiającego blasku, nikt nie był w stanie odwrócić wzroku. Stali zauroczeni jego majestatem. Topiące powietrze pióra były dla nich siłą i wolnością. Drobiny popiołu sklejały rzęsy gapiów, bieliły im czupryny. Ognisty bóg zataczał nad nimi koła, głosząc niemą nowinę swojego powrotu. Zamykał usta niedowiarkom, otwierał oczy ślepcom. Podniebne odrodzenie nadziei.
            Niektórzy twierdzą, że taki proces śmiało można zmieścić w trzech dniach. Ptaki jednak nigdy nie należały do specjalnie nadgorliwych istot. Szczególnie te ognistowłose, nie sposób przewidzieć ścieżki, którą podążą. Lubią delektować się każdą sekundą swojego lotu. Gromadzić przemyślenia oraz kąpać w nich swe skrzydła. Ich flegmatyzm jednak, jest swoistym preludium, obiecującym odpowiedni zryw, gdy przyjdzie na niego pora. One same nie zaprzątają sobie głowy planami, miłują się bowiem w zaskakiwaniu samych siebie. Cechuje je wytrwałość, nawet pomimo licznych zboczeń z trasy. Nie zwykły ustępować.
            Żadna blizna pod moimi skrzydłami  nigdy nie zostanie zapomniana. Chciałbym uważać, że  budują one po części mój charakter. Trudno nazwać go złożonym. Zgnieciony opisuje go o wiele lepiej, biorąc pod uwagę niezdarność rąk, które go kształtują. Taka moja kula z poplamionej atramentem kartki. Wielokrotnie rozwijana i zwijana, wystawiana na wszelakie próby, z których czas okazał się tą najbardziej wymagającą. Miejscami przypalona, gdzieniegdzie już przetarta, jednak wciąż o ostrych krańcach.
            Kim jestem? Nazwij mnie siewcą wiatru, piewcą wolności. Patrz jak zbieram plony burzy. Nie zapominaj jednak, że jestem szaleńcem. Klucznikiem w banku odpowiedzi. Powiernikiem serca. Możesz nazwać mnie wieloma imionami, jeden jednak fakt pozostanie niezmienny. Spójrz do góry, już pada popiołem.

środa, 15 stycznia 2014

Gdy płonie mały ognik, to nikt go nie gasi

- Widzisz, mam dwadzieścia lat, ciało pięćdziesięciolatka i umysł osiemdziesięcioletniego starca i chyba już nie mam czasu na przygody.
- Chyba masz, bo przygoda, którą dla nas szykuję jest raczej długodystansowa.




            Jej smak? Dla  mnie to jest ekstrakt marzeń, a marzyć, to wierzyć w to, co się wydarzy. Jej uśmiech? To fala gorąca, która mnie ogarnia za każdym razem, gdy mnie nim raczy. Dołeczki w policzkach, które są jak wystrzał nakazujący mojemu sercu bić. Czym są jej oczy? Oknem do przyszłości, która nie istnieje bez jej ciepła. Jej dłonie? Są jak kojący poparzoną duszę chłód. Jak uniwersalny lek na każde z moich schorzeń. Nie wiem czy kiedykolwiek się dowie, czy zrozumie, jak wiele dla mnie znaczy. Czy pojmie trudność w oddychaniu, którą odczuwam bez jej obecności. Zawsze chwaliłem sobie umiejętność przelewania doznań i obserwacji na papier, ale w tym przypadku ta zdolność kuleje. I drepcze tak nieporadnie starając się zapewnić ją o moich uczuciach. Lecz czym one tak naprawdę są? Czym są emocje, skoro pomimo tak szerokiej rozpiętości swego wachlarza zawsze oscylują wokół jej osoby. Czemu już nie mogę się śmiać czy płakać bez jej obrazu w głowie? Bo jak mam odczuwać coś, gdy moje serce wala się gdzieś pomiędzy jej szminką i tuszem w torebce? Zresztą, po co jej to wszystko, skoro i tak najpiękniejsza jest za każdym razem gdy się przy niej budzę. I jak mam uniknąć banału, który jest jedynym środkiem wyrażenia tej niecodziennej euforii, której wywołuje każde jej spojrzenie? Uwielbiam rozpływać się w momencie, w którym nareszcie nie potrzebuję żadnych odpowiedzi na te pytania, gdyż sam fakt ich stawiania mnie uszczęśliwia.
            Nie chcę już wygrywać kłótni, wolę je przegrać i zakończyć pocałunkiem. Nie chcę myśleć, skoro mam nie myśleć o niej. Nie chcę tworzyć, skoro mam tego nie robić dla niej. Wszystkie rzeczy, przed którymi tak usilnie się wzbraniałem i które tak bardzo mnie przerażały nagle stały się proste. Ba, nawet nie tyle proste, co przeze mnie wyczekiwane. Nie śni mi się już rezydencja Playboya, a biały welon i wystukujące Mendelsona kopyta. Już nawet przestałem walczyć z banałem i tak wykorzystałem swój limit zwycięstw jak na jedno istnienie, wygrywając jej miłość.
            Wyobraźcie sobie głodującego, który trzyma w ręce bochenek chleba, lecz nie ma odwagi go zjeść, gdyż uważa, że na niego nie zasługuje. Ślepego, który wreszcie zobaczył i boi się mrugnąć, żeby tego nie stracić. Tak zachowuję się każdego dnia, mając nadzieję, że moje wady jej nie zniechęcą, że moje prostackie oddanie wystarczy. Wiem, że jej serce jest zbyt dobre, żeby kiedykolwiek przyznać, że nie jestem dla niej wystarczająco dobry, ale jednocześnie przeraża mnie wiedza, że jest wystarczająco silna, aby pozbyć się ciążącego balastu. Stałem się więźniem zakochania i piewcą jej świetności, a każda chwila z nią w ramionach jest warta więcej niż cokolwiek innego. Naprawdę nie mam wiele do zaoferowania, ale każdego dnia mam nadzieję, że jakimś cudem to wystarczy. I będę walczył, gdyż złapałem skrę dającą sens życia i będę ją trzymał tak mocno, aż zbieleją mi knykcie.

sobota, 14 grudnia 2013

Arkadia w tęczówce

- Gdybyś mogła w tym momencie znaleźć się w dowolnym miejscu na świecie, to gdzie chciałabyś być?
- Ale z tobą czy sama?
- Obojętnie, bez znaczenia.
- Jeśli sama, to właśnie tutaj teraz z tobą.




            Świat trawi niekończąca się wojna. Każdy człowiek taszczy ze sobą swój własny arsenał śmiercionośnej broni. To może być karabin, bomba, długopis, tak samo jak myśl, słowo czy zdanie. Każda sylaba jest niezawodnym orężem, a dotkliwość ciosu zależna jest tylko od wprawy kata.
            Wyszczerbiona klinga sparowała nacierające na nią ostrze. Doświadczony szermierz intuicyjnie odskoczył po paradzie, zbierając pęd do wyprowadzenia kontrataku. Ciął od góry, przez policzek. Rozbryzg krwi dostał się do jego oczu, uniemożliwiając widzenie, zdając się zatem na instynkt przyklęknął i zamachnął się horyzontalnie. Brzeszczot napotkał opór, a znajomy chrzęst podpowiedział mu, że trafił tuż nad kolanem. Usłyszał rozrywający firmament wrzask i brzdęk upuszczanego oręża. Korzystając z okazji przetarł rękawem twarz, aby ujrzeć swojego wroga wyjącego z bólu, kurczowo trzymając rozbabrany złamaną kością mięsień. Szermierz cofnął się kilka kroków od tej groteskowej sceny, spojrzał na ostrze swojego bastarda i delikatnie przekręcił je w dłoni, pozwalając promieniowi słońca mrugnąć w jego stronę. Następnie z szybkością i gracją szlachetnego jelenia natarł na przeciwnika, po drodze rozpędzając oręż zwinnym młyńcem, aby wykonać cięcie na szyję. Krtań rannego praktycznie eksplodowała, tryskając strugą musującej krwi.
            Kiedy tylko karykaturalne bulgotanie konającego ustało, szermierz usłyszał kroki. Obrócił się delikatnie na pięcie i ujrzał z wolna kroczącą w jego stronę sylwetkę, ze spuszczonymi po dwóch stronach ciała puginałami. Ich spojrzenia zderzyły się ze sobą, a głownie broni postanowiły wziąć z nich przykład. Nie czekając na ruch napastnika szermierz zaatakował ukośnym cięciem, które zostało krzyżowo sparowane dwoma ostrzami. Oboje atakujący wycofali się i zamarli, trzymając gardy. Tym razem to dzierżący dwa miecze wymierzył pierwszy cios. Szermierz jednak bez problemu uniknął świszczących brzeszczotów i markując cięcie, uderzył kolczą rękawicą w podbrzusze przeciwnika. Ten zgiąwszy się w pół, przyjął dodatkowo cios głowicą rękojeści wprost w potylicę. Zamroczony upadł. Szermierz doskoczył do leżącego, kopnięciem odwrócił go na plecy i bez pardonu wbił sztych ostrza w serce. Ferwor walki wygłuszył w jego głowie odgłosy konania.
            Przeszywający ból sprawił, że oczy szermierza na moment zajęły się czernią. Osłabiony opadł na kolana, starał się uspokoić oddech i połączyć fakty. Puszczając miecz, sięgnął ręką za plecy w kierunku epicentrum bólu, jego dłoń natrafiła na drzewce bełtu. Grot wszedł w ciało tuż pod łopatką, zbyt niebezpieczne było jego wyciągnięcie. Kiedy tylko oszołomiony umysł szermierza zrozumiał, że zagrożenie jeszcze nie minęło, ten obejrzał się za siebie i spostrzegł naciągającego ponownie cięciwę strzelca. Pędzony wolą przeżycia chwycił leżącego obok bastarda i wspomagając się nim stanął na nogi. Uniósł miecz przed siebie i ledwo stawiając kroki, włóczył się w kierunku kusznika. Wiedział , że nie zdąży do niego dojść, jednak nie dopuszczał do myśli możliwości poddania się. Zacisnął więc zęby spychając ból na dalszy plan i szedł z podniesionym czołem w stronę swego oprawcy. Napastnik w końcu załadował bełt do kuszy, oparł kolbę o ramię i z wolna nacisnął spust. Świst pierzyska tnącego powietrze wygłuszył wszelkie inne bodźce w umyśle szermierza, a czas zdawał się zatrzymać. Oto właśnie zmierzała w jego stronę frunąca śmierć. I nie było już ratunku.
             Strzelec ostrożnie zbliżył się do okalającej ciało kałuży krwi. Starym nawykiem odkopnął leżący w martwej dłoni miecz. Bezimienny szermierz leżał w bezruchu, z wystającym z piersi bełtem. Udało mu się uniknąć śmierci z ręki najgroźniejszych zabójców, najwybitniejszych fechmistrzów, ciężkozbrojnych, konnych, żołnierzy i cywilów, a koniec końców, to podstępny kawałek drewna wyrwał ostatni oddech z jego ust. Kusznik przypatrywał się rozprutemu zewłokowi, kiedy nawiedziła go pewna myśl. Nie znał swojej ofiary ani powodu ich starcia. Rozejrzał się wokół siebie, niebo w jakiś obcy sposób zlewało się z horyzontem, tak, że nie mógł określić swojego położenia. Znów zwrócił wzrok ku martwemu, coś dziwnego pojawiło się na jego twarzy. Czy to mógł być uśmiech?
            Zapalniczka przestała obracać się w palcach, niedopałek wylądował za oknem, a ja zeskoczyłem z parapetu. Ile razy nie próbowałbym odegrać tej bitwy w głowie, to zawsze przegrywam, tym razem jednak wyjątkowo dobrze czułem się z porażką. Wiem już, że nie wygram z samym sobą i nie uda mi się dłużej powstrzymywać. Słowa doprawdy są największym orężem, a ja znalazłem się w miejscu, w którym mój pacyfizm dobiegł końca. Na moim czole pojawiła się kropla potu, knykcie u zaciśniętych pięści zbielały, a drgające usta bezdźwięcznie wypowiedziały: Kocham Cię.

wtorek, 3 grudnia 2013

Jakie to prawo jest kruche, skoro łamię je buchem

- Plazma 2?
- Hahahahahaha.
- Dobra, sory, stary.
- Nie, nie przepraszaj. W żadnym wypadku.
- Serio?
- Tak. Zajebiście się cieszę, że znamy się na tyle długo, że mogłeś to powiedzieć.





               Naprężam mięśnie, rozpędzam się... Jeb! Ściana. I nic nie spenetruje nieprzenikalnej zapory, która ściśle oplata moje sfery twórczości. Wena obiła mi ryj, wyczyściła portfel i zniknęła, tak, jak gdyby nigdy jej nie było. Mogę się starać, próbować, miotać się jak kuleczka w gwizdku, jednak nic z tego nie wyjdzie. Żadne ze spłodzonych przeze mnie zdań nie będzie tym jedynym. Słowa zgubią swój sens stojąc w niewłaściwym miejscu. Szukam natchnienia, lecz wszystko wydaje się miałkie i bezbarwne. A przecież tyle razy atakowało mnie szturmem. Desant ciężkich butów inspiracji wskakiwał mi na czaszkę, zalewając myślotokiem. Staram zgubić się w muzyce, odwzorować palcami kłótnię niskich tonów z wysokimi. Brak mi jednak środka, esencji. Utwory się kończą, a słów nie przybywa. Kolejne nuty znikają gdzieś w matni mojego własnego niezadowolenia. Lecz to wszystko to zbyt mało, by powstrzymać mnie od dalszych starań. Gdy ciężar niemożności spada na mnie z góry niczym grom, gruchocząc mi palce na krwawą miazgę, biorę długopis między zęby i piszę dalej. W głowie echem odbija mi się tekst Bisza: "Wciąż napierdalam syf na kartki jak Pollock, nie rozumieją mojej sztuki, niech się pierdolą". Mozolnie przebijam się przez czarną kurtynę twórczej blokady. Konsekwentnie uderzam w jeden punkt, starając się wykałaczką przeszyć betonowy mur. By w końcu dostrzec mały prześwit, delikatną perforację, w którą wbiję pięść, nie przyjmując do wiadomości własnych limitacji. Nieudolności, która uśmiecha się do mnie w paskudnie szydzący sposób. Nie wierzę w coś takiego jak talent, bo wszystko zaczyna się od refleksji i trudno przewidzieć gdzie skończy. Może się wdrapać na piedestał lub sczeznąć w śmietniku, tłamszona brakiem pewności siebie.
            Coś chyba musi być ze mną nie tak, skoro nadal wierzę, że w końcu mi się uda. Szaleństwo nigdy jednak nie opuściło mojej głowy. Towarzyszy mi od momentu rozpoczęcia dostrzegania pewnych rzeczy. Przeplata się pomiędzy każdą moją myślą, czyniąc mnie niepewnym, a te myśli wyjątkowymi. W każdym z nas drzemie doza szaleństwa, niektórzy po prostu dobrze ją ukrywają. Inni natomiast otwarcie się z nią obnoszą i wydaje mi się, że to właśnie ci mają moc motorową do napędzania świata. Do kreowania go pod ich własne szaleństwo. Nauczyłem się żyć ze słodkim smakiem mojego obłędu. Z jego ciepłymi objęciami. Nie umiem już chyba postrzegać rzeczy na sposób zwyczajny i wcale mi tego nie brakuje. Pogodziłem się i polubiłem moje zdziwaczenie. Zrozumiałem, że żadna linia nigdy nie będzie prostą, a świat wręcz roi się od karykaturalnych spirali. Życie to w pewien sposób niekończąca się droga donikąd.
            Grechuta pytał: Jak usłyszeć siebie, pośród śpiewu tłumu? Odpowiedzią jest wygłuszenie się na każdy obcy dźwięk. Zamknięcie we własnej bezpiecznej otchłani i robienie swojego, bo kiedy każdy chce być kimś, mi wystarcza bycie sobą. A czy to jest artysta, grafoman, przyjaciel czy degenerat, to nie ma to już znaczenia. Odpalam papierosa kontynuując rozmowę sprzed ponad ośmiu miesięcy, która nie straciła nic ze swego uroku. Potęga tego zjawiska pokrzepia mnie, pozwalając przełknąć łatwiej gorycz momentu, w którym odpalam znicz. Skoro kostucha już teraz upomina się o niebieskich ludzików w białych czapkach, ile czasu minie zanim przyjdzie po pluszowe pacynki z przestarzałym dowcipem?
            Dostrzegam wiązkę światełka zza czarnej ściany, a kącik moich ust mimowolnie się wykrzywia. Uwielbiam to uczucie, cóż mogę poradzić. Niezadowolonych odsyłam po wyjaśnienie do Bisza.