niedziela, 3 lutego 2013

Jedni rzucają kości, inni je kruszą

- Zawiodłaś mnie.
- Czemu?
- Jakoś tak anemicznie dzisiaj. Nie mam żadnej satysfakcji z tej słownej przepychanki.
- Zbieram siły na ostateczne starcie.
- Za wysoko lecisz - zmysły tracisz.
- I o to chodzi, stary. Cztery wymiary.
- Ha ha, szacun.


         Zgrzyt siarczanej głowy na drasce. Iskry, pędzone pierwotnym instynktem, rozbiegły się w popłochu. W panice, prowadzącej do bratobójczej walki o przetrwanie. Syk rozrywający serce ciszy. Woń spalenizny uniosła się w powietrzu, wraz z malutkimi wstążkami dymu, które zaplotły się w zanikający powoli warkocz. Taniec błędnego ognika na drewnianym torsie. W podrygującym monolicie płomienia można było dostrzec łypiące ślepia. A w nich obłęd. Obłęd... i obietnicę pożogi.
         Wpatrując się dłużej w płową czuprynę na jego głowie, można by przysiąc, że ta jaśnieje z każdą sekundą. Nie łatwiej było określić kolor jego oczu. Barwa tęczówek oscylowała gdzieś pomiędzy błękitem a zimną szarością, niekiedy jednak, przez obraz przemykał zdradliwy odcień malachitu. Chłopiec miał jedno z tych spojrzeń, które czuć było pod skórą. Dawało ono wrażenie niemalże całkowitego obnażenia, z jedyną częścią garderoby utkaną z najskrytszych tajemnic. Ubrany był w jasnokremową piżamę, nakropioną czerwonymi i niebieskimi dinozaurami. Rękawy z pojedynczymi rozdarciami opadały na dziecięce dłonie pokryte szramami i ropiejącymi skaleczeniami. Kurz i sadza zasłaniały piegi na jego policzkach i nasadzie nosa.
         Chłopczyk uśmiechnął się lekko, ukazując kilka brakujących zębów, po czym wdrapał się po prowizorycznie wykonanej drabince, do domku na drzewie. Bujna korona majestatycznego klonu z dumą i poświęceniem dawała oparcie pospiesznie skleconej konstrukcji. Było to jedyne miejsce, w którym choć był sam, nigdy nie czuł się samotny. Butny malec zbliżył się do masywnej, żeliwnej armaty stojącej na środku. Swą małą rączką delikatnie pogłaskał jej zgrabny korpus, od grona aż po wylot. Lufa wystawała przez specjalnie przygotowany otwór w jednej ze ścian. Chłopiec przecisnął głowę między zimnym metalem i nadłamaną deską. Wpatrywał się w gęstwinę drzew, wytężając bacznie wzrok. Potężne pnie rozsunęły się na boki, tak, jakby ich korzenie płynęły w glebie niczym w basenie. Rozstępujące się, pełne zielonych liści konary objawiły ceglany mur. Uśmiech znów przebiegł przez umorusaną buzię. Chłopiec cofnął głowę, ponownie chowając się do swojego drzewnego domu. Schyliwszy się, podniósł z ziemi okutą skrzynię. Po kolei wyjmował z niej brązowe kule, które następnie starannie wypełniał atramentem. Nie znał i nigdy nie używał żadnej, innej amunicji.
         Owinięta w tłustą szmatę kula leżała wygodnie na poduszce z prochu. Jedna rączka malca powędrowała na panewkę, druga zaś, starała się wymacać w kieszeni piżamy paczkę zapałek. Kiedy w końcu ją znalazł, chłopczyk rozsunął opakowanie i ponownie spojrzał w kierunku ceglanej ściany. Wtedy jego oczy zaszły sztormem. Wzburzone morze szalało po tęczówkach, objawiając skrywaną za nimi historię. Stał w bezruchu, obecny jakby tylko ciałem. Gotów za wszelką cenę zrównać mur z ziemią. Mur, którego istnienia nie był do końca pewien. Kierowany zaciekłym buntem, którego powód był dla niego niejasny. Przygotowany, aby stoczyć wojnę dla możliwości spaceru po desce w świat, którego nie znał. Świat, na który nie był przygotowany. Burza w jego oczach rozpętała się na dobre. Wiedział, co musi zrobić, tak, jak gdyby to już się kiedyś wydarzyło. Przeciągnął ze zgrzytem siarczaną głowę po drasce. I ujrzał swe odbicie w płomieniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz