- A co? Znowu oglądasz filmy z tamtej strony?
- Ta, w tym momencie jakiś dziadek wchodzi po schodach. Nagi. I nie ma nogi.
- Klasyk. Jak jest na golasa, to znaczy, że jest sztuka.
- No, raczej. To już jest standard, stałym elementem tych kretyństw jest nagość.
- Bo jakby nie był goły, to byłby to po prostu film o typie na schodach, a tak to jest głębokie.
- O, nie! Teraz się kładzie obok jakiegoś drugiego zioma. Kurwa, co on mu robi?!
- Nie! Nie mów mi! Ja pierdolę, to są jakieś gołe dziady bez kończyn. Nie chcę wiedzieć co oni robią.
Drżącymi rękoma poprawiał kamerę. Kadr, który tak sumiennie ustawiał godzinami, nareszcie był perfekcyjny. Światło doskonale nierówne. Dźwięk idealnie zniekształcony przez wiatr. Jakość nagrywania zmieniona na niską. Mrugające, czerwone świecidełko świeci i mruga. Wszystko gotowe. Teraz wystarczyło tylko czekać, aż jego młodszy brat-asystent przyprowadzi ze studia, omijając kosiarkę i grabie, aktora na plan. Przestrzeń studyjna wydzielona w garażu dumnie spełniała wszystkie swoje role, zarówno podczas charakteryzacji jak i kompozycji ścieżki dźwiękowej. Reżyser-scenarzysta-dźwiękowiec-oświetleniowiec-operator-ochroniarz-parkingowy-fluffer z rozmarzeniem wspominał dni spędzone tam, na pieczołowitym łączeniu brzmień dwóch klawiszów swojego keyboardu z dźwiękiem gniecionych, kreszowych spodni.
Główna gwiazda produkcji dziarskim krokiem wkroczyła na plan. Jego hebanowe owłosienie i mądre oczy wskazywały, że nie ma się do czynienia z byle kim. Był to naprawdę wspaniały okaz labradora. Zająwszy miejsce, psychiczne przygotowywał się do sceny. Wymienił porozumiewawcze spojrzenie z reżyserem-producentem-tokarzem, którego uważał nie tylko za mentora i twórczą inspirację, jak również za worek mięsa, który wsypuje mu chrupki do miski. Kiedy uporał się już z wygnaniem myśli o chrupkach ze swojego umęczonego umysłu artysty, spojrzał w kierunku ogródka. Nie wiedział czemu, ale widok tej cudownie szarej trawy, w akompaniamencie prześlicznie szarych tulipanów, na tle przejrzystego, szarego nieba z połyskującym, szarym słońcem, zawsze działał na niego kojąco. Był już gotowy. Czas rozpocząć magię. Akcja!
Kiedy ostatni człowiek na ziemi, na sekundy przed swoją bolesną śmiercią, odkrył w końcu, co doprowadziło do zagłady świata jaki znał, wskazał właśnie ten moment. Na dźwięk klapsa, któremu towarzyszył donośny gwizd, razem ze zgrabnie wirującym w ręku asystenta chrupkiem, aktor rozpoczął swój pokaz. Wszystkie cztery łapy, z gracją równą balerinie, wkroczyły wprost w środek kadru. Cała, dwuosobowa, ekipa zamilkła. Utalentowany labrador naprężył wszystkie swoje mięśnie. Pozwolił, aby przygotowany reflektor, niedokładnie oświetlił każde jego ścięgno, a powstały cień umiejscowił się w najbardziej krytycznym punkcie. Wschodząca gwiazda kina, z niebywałym kunsztem, poczęła lekko warczeć, tak aby dźwięk ten, wraz ze wszelkimi zakłóceniami z okolicy, dotarł do membrany. Maszyna ruszyła, a czas jakby zastygł. Sekundy zdawały się godzinami, kiedy wszyscy na planie wpatrywali się w ten cudowny akt twórczości. Magia, piękno i głębia biły od natchnionego aktora. Scena, która miała zmienić świat. Scena, która otwierała umysły i zakrzywiała światopoglądy. To wszystko działo się na ich oczach. Napięcie narosło już do niebotycznych wartości, czas nie był w stanie już dłużej ustać w miejscu. Ostatni skurcz mięśni i... Czworonóg, wręcz fenomenalnie i nawet wzruszająco, zesrał się na chodnik.
Błysk w oku reżysera-lektora-baristy-krematora mówił wszystko. Jego perełka nareszcie była gotowa. Już dosłownie minuty, potrzebne na skomplikowany proces montażu, dzieliły go od wydania swojego dziecięcia na świat. Jeszcze kilka lat temu nikt, łącznie z nim samym, nie podejrzewał, że wywróci świat do góry nogami. Przez głowę przewinęły mu się obrazy wszystkich, którzy w niego wątpili. Trudno w to uwierzyć, ale niektórzy nawet nazywali go szalonym, inni po prostu nieudacznikiem i prawiczkiem. Ha! I kto teraz jest nieudacznikiem? Uśmiechnął się do siebie w duszy i chwytając za kamerę pognał między półki z kluczami nasadowymi i wiertłami. W głowie wciąż bębniła mu tryumfalna myśl: "Sztuka, dziwki!".
We wszystkim tkwi jakaś historia. Postaram się dotrzeć do niektórych z nich, czasem bardziej sukcesywnie, czasem mniej. Mam natomiast nadzieję, że konsekwentnie. Czego możecie się tutaj spodziewać? Powiem wam szczerze, że sam jeszcze nie wiem.
wtorek, 29 stycznia 2013
Są też kwiaty, tam gdzie rosną korzenie
- Co tam, stary?
- Nic. Idę kupić szlugi za szmal, którego nie mam, bo jestem tak wkurwiony, że zaraz wybuchnę. I nawet nie próbuj mnie, chuju, prosić o fajkę!
- Kupiłeś?
- Ta.
- Daj fajkę.
- Trzymaj.
Co czyni mnie człowiekiem? Wiele razy się nad tym zastanawiałem. Upłynęły setki godzin i kolejek, zanim zrozumiałem, że między innymi, właśnie ta dywagacja. Miliony rzeczy, które mają miejsce każdego dnia, a których nawet nie zauważamy. Rozumienie potrzeb, swoich, oraz innych ludzi. Jedna z moich gorzej skrywanych tajemnic - płakanie na filmach, też się na to składa. Tak, jak to, że czasem słuchając muzyki, po prostu nie mogę powstrzymać warg od układania się w tekst utworu. Momenty, w których skaczę z radości oraz te, w których ciskam telefonem w gniewie. To, że raz na jakiś czas, myślę o jej uśmiechu. Mój irracjonalny strach przed jakimś zapalonym naukowcem z drugiego końca świata, który rozszczepi jakieś tycie chujstwo na kilka tyćszych chujstw, w efekcie dezintegrując cały glob. To, że kiedy jestem zły, kupuję czerwoną paczkę papierosów. Potępienie dla samego siebie, kiedy przyłapuję się na złamanym słowie. Strach przed byciem złym ojcem, czasem tak wielki, że nie zauważam, że jestem złym synem. Marzenia o lepszym jutrze, o czymś istotnym, prawdziwym. O pozostawieniu czegoś po sobie. A potem zruganie się w myślach za wiarę w ich spełnienie. Czy nie czyni mnie człowiekiem podziwianie piękna słońca, pomimo, że stało się to już bolesne? To, że najbardziej chce mi się śmiać w najmniej odpowiednim momencie?
Zbiór tych właśnie, małych pierdółek, tak naprawdę, definiuje kim jestem. Nie to skąd pochodzę, kim jestem z zawodu, czy to, co robię w wolnych chwilach. Bo właśnie pytanie: "Kim jesteś?" jest najtrudniejszym do odpowiedzenia. Lekarzem, tynkarzem, piekarzem? Srarzem. Kim jesteś?! Co składa się na to, że jesteś wyjątkowym człowiekiem na skalę sześciu, czy tam siedmiu, miliardów? Ile w ogóle musi być takich czynników? Oblizujesz wieczka od jogurtów czy po prostu je wyrzucasz? Podcierasz dupsko na siedząco czy stojąco? Złapałeś się kiedyś na próbie przyspieszenia czasu, poprzez wpatrywanie się w licznik mikrofalówki? Czy nadal spędzisz pół godziny na przygotowaniu fryzury, kiedy wiesz, że nikt cię dzisiaj nie zobaczy? Cola czy Pepsi? Czekolada czy wanilia? Film czy książka? Przyjaciele czy rodzina? Wszystko ma znaczenie. Sposób w jaki traktujesz znajomych, obcych, zwierzęta. Rodzaj muzyki, którą słuchasz. Kawa, jaką pijesz. To, co robisz teraz. To, czy masz coś do zrobienia jutro. Czy chcesz to robić. Ludzie spędzają lata, albo nawet całe życia, starając się poznać drugą osobę, często nie znając tak naprawdę samego siebie. I to też jest ludzkie. Niedoskonałości bowiem tworzą prawdziwe piękno. A cóż jest bardziej niedoskonałe od człowieka? Dlatego wszelkie utopie i ideały są niemożliwe. Jednak usilne ich poszukiwanie też jest tym, co nas tworzy, co nas definiuje. Czy włączam muzykę, kiedy piszę? Tak, zawsze. Czy tak naprawdę jej słucham? W sumie, to chyba nie. Czy byłbym w stanie pisać bez niej? Za cholerę. Idiotyzm i bezsens, ale cóż na to poradzę. Czy jestem więźniem uzależnienia? Pewnie, od mnóstwa rzeczy, ale mam to gdzieś. Czemu uważam obelgę za najlepszy test charakteru? Nie mam pojęcia, chuj w to, bo właśnie te rzeczy czynią mnie tym, kim jestem. I czynią mnie człowiekiem.
Poznaj osobę, której oczami widzisz świat. Możesz jej nie polubić, znienawidzić nawet. Nie to jednak jest twoim zadaniem, staraj się dowiedzieć o niej jak najwięcej, studiować ją. To właśnie z poznaniem, prawdziwym i dogłębnym, przychodzi akceptacja, a ona jest kluczem do szczęścia. Pewnie, możesz się zmienić, nic nie stoi temu na przeszkodzie. Możesz pracować nad sobą i przekuć formę, z której powstałeś. Nad niektórymi rzeczami będziemy pracować do śmierci, bo proces samodoskonalenia jest nie do zaprzeczenia i nie do zatrzymania. Jednak, czasem, tą dobrą odpowiedzią jest: "Mam wyjebane". Oczywiście odmian tego stwierdzenia są setki, chociażby epikurejskie - Carpe diem. W "Ryzykownym interesie" było to: "What the fuck!", w Skinsach: "Fuck it!", już nawet w dzieciństwie spotkaliśmy się z tym przesłaniem jako legendarne: "Hakuna Matata". Bo, cóż z tego, że jesteś inny? Nawet jeśli jesteś szaleńcem, który uważa, że cylinder i ortalion to dobre połączenie, boks byłby ciekawszy dzięki szczudłom, a ostatnia część Batmana była najlepsza, to trudno, dzięki temu jesteś sobą. Dobra, cofam, boks na szczudłach faktycznie mógłby być ciekawszy.
Nie zapominaj zatem nigdy kim jesteś i co tak naprawdę się na to składa. Nie zapominaj także, co czyni ludzi ludźmi. I szukaj. Szukaj odpowiedzi na pytania, które sobie zadałeś, z nimi mądrość przyjdzie sama. Możesz też machnąć ręką na cały ten wywód i najzwyczajniej w świecie mieć wyjebane. W życiu bowiem nie ma złych odpowiedzi.
- Nic. Idę kupić szlugi za szmal, którego nie mam, bo jestem tak wkurwiony, że zaraz wybuchnę. I nawet nie próbuj mnie, chuju, prosić o fajkę!
- Kupiłeś?
- Ta.
- Daj fajkę.
- Trzymaj.
Co czyni mnie człowiekiem? Wiele razy się nad tym zastanawiałem. Upłynęły setki godzin i kolejek, zanim zrozumiałem, że między innymi, właśnie ta dywagacja. Miliony rzeczy, które mają miejsce każdego dnia, a których nawet nie zauważamy. Rozumienie potrzeb, swoich, oraz innych ludzi. Jedna z moich gorzej skrywanych tajemnic - płakanie na filmach, też się na to składa. Tak, jak to, że czasem słuchając muzyki, po prostu nie mogę powstrzymać warg od układania się w tekst utworu. Momenty, w których skaczę z radości oraz te, w których ciskam telefonem w gniewie. To, że raz na jakiś czas, myślę o jej uśmiechu. Mój irracjonalny strach przed jakimś zapalonym naukowcem z drugiego końca świata, który rozszczepi jakieś tycie chujstwo na kilka tyćszych chujstw, w efekcie dezintegrując cały glob. To, że kiedy jestem zły, kupuję czerwoną paczkę papierosów. Potępienie dla samego siebie, kiedy przyłapuję się na złamanym słowie. Strach przed byciem złym ojcem, czasem tak wielki, że nie zauważam, że jestem złym synem. Marzenia o lepszym jutrze, o czymś istotnym, prawdziwym. O pozostawieniu czegoś po sobie. A potem zruganie się w myślach za wiarę w ich spełnienie. Czy nie czyni mnie człowiekiem podziwianie piękna słońca, pomimo, że stało się to już bolesne? To, że najbardziej chce mi się śmiać w najmniej odpowiednim momencie?
Zbiór tych właśnie, małych pierdółek, tak naprawdę, definiuje kim jestem. Nie to skąd pochodzę, kim jestem z zawodu, czy to, co robię w wolnych chwilach. Bo właśnie pytanie: "Kim jesteś?" jest najtrudniejszym do odpowiedzenia. Lekarzem, tynkarzem, piekarzem? Srarzem. Kim jesteś?! Co składa się na to, że jesteś wyjątkowym człowiekiem na skalę sześciu, czy tam siedmiu, miliardów? Ile w ogóle musi być takich czynników? Oblizujesz wieczka od jogurtów czy po prostu je wyrzucasz? Podcierasz dupsko na siedząco czy stojąco? Złapałeś się kiedyś na próbie przyspieszenia czasu, poprzez wpatrywanie się w licznik mikrofalówki? Czy nadal spędzisz pół godziny na przygotowaniu fryzury, kiedy wiesz, że nikt cię dzisiaj nie zobaczy? Cola czy Pepsi? Czekolada czy wanilia? Film czy książka? Przyjaciele czy rodzina? Wszystko ma znaczenie. Sposób w jaki traktujesz znajomych, obcych, zwierzęta. Rodzaj muzyki, którą słuchasz. Kawa, jaką pijesz. To, co robisz teraz. To, czy masz coś do zrobienia jutro. Czy chcesz to robić. Ludzie spędzają lata, albo nawet całe życia, starając się poznać drugą osobę, często nie znając tak naprawdę samego siebie. I to też jest ludzkie. Niedoskonałości bowiem tworzą prawdziwe piękno. A cóż jest bardziej niedoskonałe od człowieka? Dlatego wszelkie utopie i ideały są niemożliwe. Jednak usilne ich poszukiwanie też jest tym, co nas tworzy, co nas definiuje. Czy włączam muzykę, kiedy piszę? Tak, zawsze. Czy tak naprawdę jej słucham? W sumie, to chyba nie. Czy byłbym w stanie pisać bez niej? Za cholerę. Idiotyzm i bezsens, ale cóż na to poradzę. Czy jestem więźniem uzależnienia? Pewnie, od mnóstwa rzeczy, ale mam to gdzieś. Czemu uważam obelgę za najlepszy test charakteru? Nie mam pojęcia, chuj w to, bo właśnie te rzeczy czynią mnie tym, kim jestem. I czynią mnie człowiekiem.
Poznaj osobę, której oczami widzisz świat. Możesz jej nie polubić, znienawidzić nawet. Nie to jednak jest twoim zadaniem, staraj się dowiedzieć o niej jak najwięcej, studiować ją. To właśnie z poznaniem, prawdziwym i dogłębnym, przychodzi akceptacja, a ona jest kluczem do szczęścia. Pewnie, możesz się zmienić, nic nie stoi temu na przeszkodzie. Możesz pracować nad sobą i przekuć formę, z której powstałeś. Nad niektórymi rzeczami będziemy pracować do śmierci, bo proces samodoskonalenia jest nie do zaprzeczenia i nie do zatrzymania. Jednak, czasem, tą dobrą odpowiedzią jest: "Mam wyjebane". Oczywiście odmian tego stwierdzenia są setki, chociażby epikurejskie - Carpe diem. W "Ryzykownym interesie" było to: "What the fuck!", w Skinsach: "Fuck it!", już nawet w dzieciństwie spotkaliśmy się z tym przesłaniem jako legendarne: "Hakuna Matata". Bo, cóż z tego, że jesteś inny? Nawet jeśli jesteś szaleńcem, który uważa, że cylinder i ortalion to dobre połączenie, boks byłby ciekawszy dzięki szczudłom, a ostatnia część Batmana była najlepsza, to trudno, dzięki temu jesteś sobą. Dobra, cofam, boks na szczudłach faktycznie mógłby być ciekawszy.
Nie zapominaj zatem nigdy kim jesteś i co tak naprawdę się na to składa. Nie zapominaj także, co czyni ludzi ludźmi. I szukaj. Szukaj odpowiedzi na pytania, które sobie zadałeś, z nimi mądrość przyjdzie sama. Możesz też machnąć ręką na cały ten wywód i najzwyczajniej w świecie mieć wyjebane. W życiu bowiem nie ma złych odpowiedzi.
środa, 23 stycznia 2013
Czerwony punkt prowadzi tego, kto dymem oddycha
- Co to jest za misja? Nie mogę się napić tej wody, bo jest kurwa lodem!
- No, nasza też.
- Dzięki pogodo.
- W końcu jest styczeń.
- Jebie mnie, że jest styczeń.
Nigdy jej nie lubił. Możliwe, że to tylko dlatego, że zawsze się mijali. Tak naprawdę nie mieli okazji, żeby się poznać. Jednak zawsze podejrzewał, że kryje się za tym coś więcej. Zawsze uważał, że, co jak co, ale niechęć i nienawiść są na tyle pierwotnymi emocjami, że trudno je sobie wyimaginować. Można je wyolbrzymić, racja, aczkolwiek u podnóży każdej z nich, znajduje się szczere, nieprzefiltrowane przez żadne z narzędzi cywilizacyjnych, uczucie. Patrząc na podszycie jej osobowości, wiedział, że nigdy nie będzie im dane stworzyć jakiejkolwiek więzi. Nie ma mowy oczywiście o przyjaźni, ale nawet tymczasowy sojusz wydawał się odległy i nieosiągalny. Wszystko to mogło, magicznie jak za dotknięciem zaklętej różdżk,i odmienić się w pewien mroźny, brrrr, naprawdę mroźny wieczór.
Nawet klosze latarni były całe skute w lodowej okowie. Leniwe płatki śniegu nieśmiało meandrowały w powietrzu. Łącząc się w pary lub większe grupki, przywodziły na myśl piękną, nieograniczoną i niebędącą w stanie przetrwać starcia z rzeczywistością, szczenięcą miłość. Zakłopotanie i niefrasobliwość ich podniebnych akrobacji powodowało chęć pokręcenia głową z politowaniem, jednak nie można było też nie odczuć pewnej tęsknoty i mimowolnych reminiscencji młodzieńczych, prostszych czasów. W kontraście dla romantycznych śniegowych płatków, zaczepiał nieznośny mróz. Zachowywał się jak nachalny, gruby dzieciak z podwórka, z którym nikt nie chciał się bawić, ale on i tak napierał na ciebie nieugięty ze swoimi chujowymi zabawkami w rękach i roztopionym batonikiem w kieszeni. Tym razem jednak zabawa odbywała się na jego warunkach. Nie mogłeś go zwyczajnie wypędzić z piaskownicy, w procesie niszcząc nieodwracalnie jego pewność siebie, porównując jego gabaryty do średniej wielkości planety. Nic specjalnie ogromnego, po prostu na tyle duża, żeby była w stanie wytworzyć własną atmosferę. No i tak, dwa, trzy księżyce. Góra cztery. Nie, tym razem to niezręczny grubasek był w swoim żywiole. Był panem, na swoim zamku, a przypadkowi przechodnie, jego świtą. Każdy wpadał w jego sidła.
Pośród zdradliwego zimna pojawiła się jednak okazja na połączenie od dawien zwaśnionych dusz. Narodziło się coś nieoczekiwanego, zakrawającego nawet o romans. Ich ciała bowiem, splotły się w uścisku. Chęć utrzymania ciepła w tej, barbarzyńsko ujemnej, temperaturze pozwoliła odrzucić na bok wrogość i uprzedzenie. Połączeni tańczyli, ocierali o siebie, chcąc się ogrzać i odnaleźć rzeczywistość, w której ich miłość jest możliwa. Przez ich, zafascynowane nowymi doznaniami, świadomości przewijały się obrazy wspólnego życia. Kadry z ich pierwszego pocałunku, pierwszej nocy spędzonej razem, pierwszej kłótni. Ich piękny ślub, zawstydzający toast drużbów, ich wspólny dom, narodziny dziecka. Sztuczne wspomnienia zaczęły walczyć z prawdziwymi. Czy to naprawdę jest możliwe? Czy ścieżki naszego przeznaczenia mogą zejść się w jedną? Nie. Papieros i rękawiczka po prostu nie idą razem w parze.
- No, nasza też.
- Dzięki pogodo.
- W końcu jest styczeń.
- Jebie mnie, że jest styczeń.
Nigdy jej nie lubił. Możliwe, że to tylko dlatego, że zawsze się mijali. Tak naprawdę nie mieli okazji, żeby się poznać. Jednak zawsze podejrzewał, że kryje się za tym coś więcej. Zawsze uważał, że, co jak co, ale niechęć i nienawiść są na tyle pierwotnymi emocjami, że trudno je sobie wyimaginować. Można je wyolbrzymić, racja, aczkolwiek u podnóży każdej z nich, znajduje się szczere, nieprzefiltrowane przez żadne z narzędzi cywilizacyjnych, uczucie. Patrząc na podszycie jej osobowości, wiedział, że nigdy nie będzie im dane stworzyć jakiejkolwiek więzi. Nie ma mowy oczywiście o przyjaźni, ale nawet tymczasowy sojusz wydawał się odległy i nieosiągalny. Wszystko to mogło, magicznie jak za dotknięciem zaklętej różdżk,i odmienić się w pewien mroźny, brrrr, naprawdę mroźny wieczór.
Nawet klosze latarni były całe skute w lodowej okowie. Leniwe płatki śniegu nieśmiało meandrowały w powietrzu. Łącząc się w pary lub większe grupki, przywodziły na myśl piękną, nieograniczoną i niebędącą w stanie przetrwać starcia z rzeczywistością, szczenięcą miłość. Zakłopotanie i niefrasobliwość ich podniebnych akrobacji powodowało chęć pokręcenia głową z politowaniem, jednak nie można było też nie odczuć pewnej tęsknoty i mimowolnych reminiscencji młodzieńczych, prostszych czasów. W kontraście dla romantycznych śniegowych płatków, zaczepiał nieznośny mróz. Zachowywał się jak nachalny, gruby dzieciak z podwórka, z którym nikt nie chciał się bawić, ale on i tak napierał na ciebie nieugięty ze swoimi chujowymi zabawkami w rękach i roztopionym batonikiem w kieszeni. Tym razem jednak zabawa odbywała się na jego warunkach. Nie mogłeś go zwyczajnie wypędzić z piaskownicy, w procesie niszcząc nieodwracalnie jego pewność siebie, porównując jego gabaryty do średniej wielkości planety. Nic specjalnie ogromnego, po prostu na tyle duża, żeby była w stanie wytworzyć własną atmosferę. No i tak, dwa, trzy księżyce. Góra cztery. Nie, tym razem to niezręczny grubasek był w swoim żywiole. Był panem, na swoim zamku, a przypadkowi przechodnie, jego świtą. Każdy wpadał w jego sidła.
Pośród zdradliwego zimna pojawiła się jednak okazja na połączenie od dawien zwaśnionych dusz. Narodziło się coś nieoczekiwanego, zakrawającego nawet o romans. Ich ciała bowiem, splotły się w uścisku. Chęć utrzymania ciepła w tej, barbarzyńsko ujemnej, temperaturze pozwoliła odrzucić na bok wrogość i uprzedzenie. Połączeni tańczyli, ocierali o siebie, chcąc się ogrzać i odnaleźć rzeczywistość, w której ich miłość jest możliwa. Przez ich, zafascynowane nowymi doznaniami, świadomości przewijały się obrazy wspólnego życia. Kadry z ich pierwszego pocałunku, pierwszej nocy spędzonej razem, pierwszej kłótni. Ich piękny ślub, zawstydzający toast drużbów, ich wspólny dom, narodziny dziecka. Sztuczne wspomnienia zaczęły walczyć z prawdziwymi. Czy to naprawdę jest możliwe? Czy ścieżki naszego przeznaczenia mogą zejść się w jedną? Nie. Papieros i rękawiczka po prostu nie idą razem w parze.
sobota, 19 stycznia 2013
Po prostu na ciebie czekam
- Obiecaj mi tylko jedną rzecz.
- Jaką?
- Że za te pół roku będziesz dokładnie taką osobą, jak jesteś teraz.
- Masz to jak w banku.
Cały dom wypełniały dźwięki muzyki. Nuty, niczym w kreskówce, unosiły się w powietrzu jakby były wycięte z papieru. Ósemki i szesnastki kotłowały się, wirując nad moją głową. Pozwalałem prowadzić się figlarnym trąbkom i perkusji, nieudolnie kopiując ruchy muzyków przed swoimi zamkniętymi oczami. Wszystkie części mojego ciała poruszały się, dyrygowane taktami, a serce biło w rytm muzyki. Był to tak cudowny poranek.
Moja, nieumyta jeszcze, skóra przypominała o lekkim chłodzie, formując się miejscami w gęsią skórkę, a żołądek szeptał głodem. Założył zatem szlafrok i zmierzyłem do kuchni. Śniadanie, szybki prysznic i przeradzam ten cudowny poranek w cudowny dzień. Przekroiłem bułkę na pół, starannie rozsmarowałem masło. Na przygotowanej połówce ułożyłem plasterek sera.
Gdy później starałem sobie przypomnieć od czego to wszystko się zaczęło, doszedłem do wniosku, że najpierw usłyszałem wyważane drzwi. To po nich do pokoju wpadł granat dymny, a następnie rozległ się huk wystrzału. Chyba, że to strzał był pierwszy? Nie pamiętałem. Pamiętałem natomiast dokładnie, jak zostałem obezwładniony na ziemię, dotyk kolana na swojej potylicy i zimno stali na nadgarstkach. Pamiętałem także, jak przyciśnięty do podłogi łypałem jednym okiem na to bezkarne zajście. Tłum czarnych postaci zalał mój dom niczym złowroga fala. W tle mogłem dostrzec zaledwie kontury dwóch osób, kobiety i mężczyzny, którzy najwyraźniej dowodzili resztą. Cienie nieprzyjaciół oblazły mnie oraz blat kuchenny niczym szarańcza. Widziałem, jak jeden z nich razi jaśniejszą od słońca wiązką paralizatora mój ukochany plasterek sera. Widziałem, jak zaraz po tym spływa na niego grad pięści i podeszw. Brak jakiegokolwiek miłosierdzia. Mój nieusłyszany krzyk. Potok łez na policzku. Czerwień powiek i ból duszy.
Kiedy zostałem wypuszczony, jakiś elegancko ubrany facecik, z zakolami po kark i absurdalnym krawatem, powiedział mi, że to dla jego dobra. Powiedział, że ser był już troszeczkę zeschnięty i ta sześciomiesięczna kuracja mu pomoże. Przez cały ten czas nie nazywał go jednak serem, plasterkiem czy też moim przyjacielem. Mówił o nim: podopieczny. Chociaż przez wzgardliwy wyraz jego twarzy, słowo brzmiało jak śmieć. Nazwałem go złodziejem i idiotą, po czym zarządałem wizytacji. Elegancik poradził mi jednak, żebym lepiej poszedł już do domu, bo mogę tylko sobie zaszkodzić.
Po powrocie dowiedziałem się, że mój plasterek został zamkniętym w jakimś zakładzie na drugim końcu kraju. Mogli to nazywać jak chcieli, dla mnie to wyglądało jak piekło, na które nie zasługiwał. Zakuli go w dyby razem z granatem, nożem i garotą. Razem z muchomorem i wilczą jagodą. Mój ukochany ser, zamknięty jak degenerat. Niesłusznie oskarżony za nieistniejące, rozdmuchane zbrodnie. Bez możliwości obrony czy jakiejkolwiek argumentacji. Kto teraz przyjdzie mu z pomocą? Kto tak naprawdę może? Kto spróbuje? Kogo to obejdzie?
Świat dawno przestał mieć sens. Wartości zostały wywrócone niczym ziarna piasku w klepsydrze. Człowiek stracił kontrolę nad swoim bestialstwem, rozsądek gubiąc po drodze. Bóg stał się nieznajomym w autobusie, starającym się po prostu trafić do domu. Życie nigdy jednak nie było proste, a dzieci nigdy nie rodziły się przygotowane. Trzeba się uczyć i adaptować, brać lekcję z błędów. Spoglądać na blizny jak na pamiątki z przygód, na całe życie. I mimo, że z mojego gardła jeszcze nie raz wyrwie się krzyk. Moje oczy nie raz zajmą się łzami i purpurą. A dusza nie raz zapiecze przypalana rozgrzanym węglem. Będę trwał. Liczył dni i trwał. Nie powiem ci tego w twarz, bo nasz uścisk powiedział wszystko. Po prostu na ciebie czekam, przyjacielu.
- Jaką?
- Że za te pół roku będziesz dokładnie taką osobą, jak jesteś teraz.
- Masz to jak w banku.
Cały dom wypełniały dźwięki muzyki. Nuty, niczym w kreskówce, unosiły się w powietrzu jakby były wycięte z papieru. Ósemki i szesnastki kotłowały się, wirując nad moją głową. Pozwalałem prowadzić się figlarnym trąbkom i perkusji, nieudolnie kopiując ruchy muzyków przed swoimi zamkniętymi oczami. Wszystkie części mojego ciała poruszały się, dyrygowane taktami, a serce biło w rytm muzyki. Był to tak cudowny poranek.
Moja, nieumyta jeszcze, skóra przypominała o lekkim chłodzie, formując się miejscami w gęsią skórkę, a żołądek szeptał głodem. Założył zatem szlafrok i zmierzyłem do kuchni. Śniadanie, szybki prysznic i przeradzam ten cudowny poranek w cudowny dzień. Przekroiłem bułkę na pół, starannie rozsmarowałem masło. Na przygotowanej połówce ułożyłem plasterek sera.
Gdy później starałem sobie przypomnieć od czego to wszystko się zaczęło, doszedłem do wniosku, że najpierw usłyszałem wyważane drzwi. To po nich do pokoju wpadł granat dymny, a następnie rozległ się huk wystrzału. Chyba, że to strzał był pierwszy? Nie pamiętałem. Pamiętałem natomiast dokładnie, jak zostałem obezwładniony na ziemię, dotyk kolana na swojej potylicy i zimno stali na nadgarstkach. Pamiętałem także, jak przyciśnięty do podłogi łypałem jednym okiem na to bezkarne zajście. Tłum czarnych postaci zalał mój dom niczym złowroga fala. W tle mogłem dostrzec zaledwie kontury dwóch osób, kobiety i mężczyzny, którzy najwyraźniej dowodzili resztą. Cienie nieprzyjaciół oblazły mnie oraz blat kuchenny niczym szarańcza. Widziałem, jak jeden z nich razi jaśniejszą od słońca wiązką paralizatora mój ukochany plasterek sera. Widziałem, jak zaraz po tym spływa na niego grad pięści i podeszw. Brak jakiegokolwiek miłosierdzia. Mój nieusłyszany krzyk. Potok łez na policzku. Czerwień powiek i ból duszy.
Kiedy zostałem wypuszczony, jakiś elegancko ubrany facecik, z zakolami po kark i absurdalnym krawatem, powiedział mi, że to dla jego dobra. Powiedział, że ser był już troszeczkę zeschnięty i ta sześciomiesięczna kuracja mu pomoże. Przez cały ten czas nie nazywał go jednak serem, plasterkiem czy też moim przyjacielem. Mówił o nim: podopieczny. Chociaż przez wzgardliwy wyraz jego twarzy, słowo brzmiało jak śmieć. Nazwałem go złodziejem i idiotą, po czym zarządałem wizytacji. Elegancik poradził mi jednak, żebym lepiej poszedł już do domu, bo mogę tylko sobie zaszkodzić.
Po powrocie dowiedziałem się, że mój plasterek został zamkniętym w jakimś zakładzie na drugim końcu kraju. Mogli to nazywać jak chcieli, dla mnie to wyglądało jak piekło, na które nie zasługiwał. Zakuli go w dyby razem z granatem, nożem i garotą. Razem z muchomorem i wilczą jagodą. Mój ukochany ser, zamknięty jak degenerat. Niesłusznie oskarżony za nieistniejące, rozdmuchane zbrodnie. Bez możliwości obrony czy jakiejkolwiek argumentacji. Kto teraz przyjdzie mu z pomocą? Kto tak naprawdę może? Kto spróbuje? Kogo to obejdzie?
Świat dawno przestał mieć sens. Wartości zostały wywrócone niczym ziarna piasku w klepsydrze. Człowiek stracił kontrolę nad swoim bestialstwem, rozsądek gubiąc po drodze. Bóg stał się nieznajomym w autobusie, starającym się po prostu trafić do domu. Życie nigdy jednak nie było proste, a dzieci nigdy nie rodziły się przygotowane. Trzeba się uczyć i adaptować, brać lekcję z błędów. Spoglądać na blizny jak na pamiątki z przygód, na całe życie. I mimo, że z mojego gardła jeszcze nie raz wyrwie się krzyk. Moje oczy nie raz zajmą się łzami i purpurą. A dusza nie raz zapiecze przypalana rozgrzanym węglem. Będę trwał. Liczył dni i trwał. Nie powiem ci tego w twarz, bo nasz uścisk powiedział wszystko. Po prostu na ciebie czekam, przyjacielu.
sobota, 12 stycznia 2013
Nie będziesz komet pluł nam w twarz, ni dzieci nam przycinał
- I co, załatwione?
- Nie, nie ma go w domu.
- Jak to go kurwa nie ma w domu?!
- Wyszedł z psem.
- Żartujesz?!
- Nie.
Życie można łatwo porównać do tarczy zegara. Biedna chudzina zapieprza jak szalona, żeby po jej sześćdziesiątym kursie, jakiś grubas z góry łaskawie kiwnął palcem i zebrał całe laury. Jednak, kiedy trafia się, raz na jakiś czas, wyjątkowo nerwowy klient, to oczywiście wszystkie swe frustracje wyładowuje na tej, Bogu ducha winnej, płotce. Obserwuje taki uważnie, niczym owoc związku fiskusa z Cerberem, każdy jej ruch.
Zazwyczaj jestem pełny współczucia dla uciskanych, wstyd się zatem przyznać, że ostatnio, to właśnie z mojej ręki wyleciał pierwszy kamień w kierunku niefartownej wskazówki sekundowej. Nienawidzę bowiem, kiedy to nic innego mi nie pozostaje, jak czekać. Czas, który bywa i leczniczy i zbawienny, często jednak jest zwyczajnie wrednym, nadętym bucem. Nierzadko sadystą. Cóż, w takim wypadku począć? Ano, nic, trzeba siedzieć dalej, o ile mamy na czym, i starać się jakoś ten czas zabić. Zabić czas, cwaniaczku, łatwo ci mówić. Od dwóch godzin tracę zmysły, bo znalazłem się w tym idiotycznym impasie, a w dodatku za oknem śnieg, więc nawet na fajkę mi się nie chce wyjść. Spokojnie, powoli, zapomnij o tym, powiedz tym męczącym myślom: pa... rcie jednak nie ustępuje. Nerwowe zerknięcie na zegar. Dobra, dobra, idź już lepiej na tego papierosa, nie jest aż tak paskudnie. Kilka zbawiennych oddechów pełnych dymu, pomiędzy falami złośliwie kąsających płatków, i do środka. Powrót do stolika, znowuż czekamy. No, kurwa! Spokojnie, spokojnie, powolutku, wszystko jest w porządku, postaraj się wyciszyć, ciiiiii... śnienie prze dalej niczym grot strzały, mknącej pomiędzy drzewami. Jej lotka jak zaczarowana prowadzi do celu, prosto w twój najczulszy punkt. Ok, poddaję się, wygrałeś.
Nikt nie lubi czekać. Jedni dają to po sobie poznać bardziej, drudzy mniej. Nikt jednak nie czerpie z tego powodu jakichś przyjemności, no chyba, że masochiści. Istotne jest natomiast, żeby dobrze żyć z czasem, bo niestety, nie da się chama obejść. Pomyślcie o nim, jak o tym dziwnym dresie na waszym osiedlu, który z powodów znanych tylko sobie, albo i też nie, darzy was sympatią i zawsze ochoczo wydziera przepite gardło w powitaniu. Gdyż mimo, że każda sekunda rozmowy z nim to męka, a za każdym razem kiedy sięga do kieszeni moglibyście przysiąc, że czujecie już zimno ostrza na grdyce, to paradoksalnie właśnie ta dziwna "znajomość" zapewnia wam bezpieczeństwo.
Czasem trzeba po prostu zacisnąć zęby i czekać. Nie można jednak dopuścić, żeby życie było tylko czekaniem na śmierć. Zatem jeśli jesteś w stanie - wyjdź na przeciw temu, na co czekasz. No chyba, że akurat wyszło na spacer z psem, wtedy wracaj stać pod klatką jak debil.
- Nie, nie ma go w domu.
- Jak to go kurwa nie ma w domu?!
- Wyszedł z psem.
- Żartujesz?!
- Nie.
Życie można łatwo porównać do tarczy zegara. Biedna chudzina zapieprza jak szalona, żeby po jej sześćdziesiątym kursie, jakiś grubas z góry łaskawie kiwnął palcem i zebrał całe laury. Jednak, kiedy trafia się, raz na jakiś czas, wyjątkowo nerwowy klient, to oczywiście wszystkie swe frustracje wyładowuje na tej, Bogu ducha winnej, płotce. Obserwuje taki uważnie, niczym owoc związku fiskusa z Cerberem, każdy jej ruch.
Zazwyczaj jestem pełny współczucia dla uciskanych, wstyd się zatem przyznać, że ostatnio, to właśnie z mojej ręki wyleciał pierwszy kamień w kierunku niefartownej wskazówki sekundowej. Nienawidzę bowiem, kiedy to nic innego mi nie pozostaje, jak czekać. Czas, który bywa i leczniczy i zbawienny, często jednak jest zwyczajnie wrednym, nadętym bucem. Nierzadko sadystą. Cóż, w takim wypadku począć? Ano, nic, trzeba siedzieć dalej, o ile mamy na czym, i starać się jakoś ten czas zabić. Zabić czas, cwaniaczku, łatwo ci mówić. Od dwóch godzin tracę zmysły, bo znalazłem się w tym idiotycznym impasie, a w dodatku za oknem śnieg, więc nawet na fajkę mi się nie chce wyjść. Spokojnie, powoli, zapomnij o tym, powiedz tym męczącym myślom: pa... rcie jednak nie ustępuje. Nerwowe zerknięcie na zegar. Dobra, dobra, idź już lepiej na tego papierosa, nie jest aż tak paskudnie. Kilka zbawiennych oddechów pełnych dymu, pomiędzy falami złośliwie kąsających płatków, i do środka. Powrót do stolika, znowuż czekamy. No, kurwa! Spokojnie, spokojnie, powolutku, wszystko jest w porządku, postaraj się wyciszyć, ciiiiii... śnienie prze dalej niczym grot strzały, mknącej pomiędzy drzewami. Jej lotka jak zaczarowana prowadzi do celu, prosto w twój najczulszy punkt. Ok, poddaję się, wygrałeś.
Nikt nie lubi czekać. Jedni dają to po sobie poznać bardziej, drudzy mniej. Nikt jednak nie czerpie z tego powodu jakichś przyjemności, no chyba, że masochiści. Istotne jest natomiast, żeby dobrze żyć z czasem, bo niestety, nie da się chama obejść. Pomyślcie o nim, jak o tym dziwnym dresie na waszym osiedlu, który z powodów znanych tylko sobie, albo i też nie, darzy was sympatią i zawsze ochoczo wydziera przepite gardło w powitaniu. Gdyż mimo, że każda sekunda rozmowy z nim to męka, a za każdym razem kiedy sięga do kieszeni moglibyście przysiąc, że czujecie już zimno ostrza na grdyce, to paradoksalnie właśnie ta dziwna "znajomość" zapewnia wam bezpieczeństwo.
Czasem trzeba po prostu zacisnąć zęby i czekać. Nie można jednak dopuścić, żeby życie było tylko czekaniem na śmierć. Zatem jeśli jesteś w stanie - wyjdź na przeciw temu, na co czekasz. No chyba, że akurat wyszło na spacer z psem, wtedy wracaj stać pod klatką jak debil.
środa, 9 stycznia 2013
Uwędziwszy, historię czas zacząć
- Miałbyś może jeszcze jakąś fajkę na drogę?
- Ostatnia.
- Kurwa.
- Ale mogę ci zostawić pojarę.
- Wchodzę w to.
I tak ruszyłem w deszcz. Dzielnie dzierżąc w dłoni pożyczony parasol i zaciągając się końcówką otrzymanego papierosa, kontynuowałem przemaczanie butów w kałużach. Kiedy, wcześniej tego wieczoru, wsiadałem do samochodu czułem, że może być problem z powrotem. Nie sądziłem jednak, że będę zmuszony drałować w deszczu przez pół miasta. Oczywiście szybko dał znać o sobie mój legendarny fart. Jak tylko zacząłem iść, na przystanek obok mnie podjechał autobus. Niestety, nawet gdybym miał tę piątkę, pewnie i tak bym jej pożałował na bilet. No, cóż, nie ma co się użalać, trzeba iść. Na szczęście tym razem zabrałem ze sobą słuchawki, a końcówka baterii powinna wystarczyć chociażby na większą część trasy.
Było już dosyć późno, jednak i tak niemało zdziwił mnie brak jakichkolwiek ludzi. Nie ich mała ilość, ale dosłowny brak. Otóż idąc tak dobrą godzinę przy największej ulicy w mieście nie spotkałem żywej duszy. Fakt ten, mimo, że z początku niepokojący, szybko przerodził się w plus. Odnalazłem spokój i pewnego rodzaju katharsis, sunąc tak pośród zażarcie tnących kropel. Zdałem sobie sprawę, że dawno już nie byłem, w taki sposób, sam na sam ze swymi myślami. Gdyż w tej sytuacji, nawet gdybym chciał, próżnym skończyłaby się próba odwrócenia uwagi mojego umysłu. Nie masz komputera, cwaniaczku. Nie ma internetu, filmów, czy innych pierdół. Nie ma gazetki, czy książki, nie ma nawet ludzi, ani żadnych aut żeby zawiesić na nich wzrok. Nawet muzyka wydobywająca się ze słuchawek zostaje gdzieś zepchnięta na drugi plan. Nie, tym razem nie uciekniesz. Będziesz mnie słuchał, a wilgoć i chłód będą po mojej stronie.
No i tak zaprzęgł mnie do myślenia, wykopując z odmętów pamięci na wpół zapomniane informacje. Przyrównał całe dzisiejsze społeczeństwo do tego otaczającego mnie deszczu. Przyrównał żywot każdego z nas do pojedynczej kropli, pędzącej karkołomnie przez życie, kiedy to jedyna droga prowadzi w dół. Szybko, szybciej. Narodziny, dzieciństwo, dorastanie, praca, żona, dzieci, emerytura, śmierć. W prostej linii i zawrotnym tempie. Nie daj się, krzyczał. Zatrzymaj się, pozwól sobie pomyśleć, daj się ponieść temu wiatrowi i zatańcz w powietrzu. Tak, i tak w końcu spadniesz tam gdzie wszystkie. Koniec, ten sam fizyczny koniec, jest dla wszystkich jednakowy. Lecz to nie cel podróży jest tak ważny i piękny, co sama podróż, prawda? Obiecaj mi, prosił, obiecaj, że spróbujesz. Cóż mogę powiedzieć. Obiecałem.
Nawet się nie spostrzegłem kiedy podchodziłem już pod ostatnie wzniesienie przed swoim domem, to właśnie na nim moje kolana i plecy dały znać o pokonanej trasie. Ze słuchawek, losowym trafem, wydobyła się Bittersweet Symphony, tak doskonale pasująca do mojej nocnej przechadzki. Doszedłem do wniosku, że ten feralny powrót, to najlepsze co mogło mnie spotkać. Dobrze jednak, że drzwi domu są już blisko, bo zimno jak cholera, a moje buty postanowiły zachować souvenir z każdej napotkanej kałuży. Zmiana piosenki na Going on. Szczęk klucza w zamku. Uff, jestem już na miejscu. Odłożę teraz starannie, do obeschnięcia, moje zbawienie, czyli pożyczoną parasolkę, chociaż i tak pewnie rano zastanę ją przewróconą. Dobra, widziałem jak się przewraca, ale zrozumcie, byłem już zmęczony. Szybki knur i dzisiaj w końcu coś napiszę, no dobra może jutro. Ewentualnie za trzy dni.
- Ostatnia.
- Kurwa.
- Ale mogę ci zostawić pojarę.
- Wchodzę w to.
I tak ruszyłem w deszcz. Dzielnie dzierżąc w dłoni pożyczony parasol i zaciągając się końcówką otrzymanego papierosa, kontynuowałem przemaczanie butów w kałużach. Kiedy, wcześniej tego wieczoru, wsiadałem do samochodu czułem, że może być problem z powrotem. Nie sądziłem jednak, że będę zmuszony drałować w deszczu przez pół miasta. Oczywiście szybko dał znać o sobie mój legendarny fart. Jak tylko zacząłem iść, na przystanek obok mnie podjechał autobus. Niestety, nawet gdybym miał tę piątkę, pewnie i tak bym jej pożałował na bilet. No, cóż, nie ma co się użalać, trzeba iść. Na szczęście tym razem zabrałem ze sobą słuchawki, a końcówka baterii powinna wystarczyć chociażby na większą część trasy.
Było już dosyć późno, jednak i tak niemało zdziwił mnie brak jakichkolwiek ludzi. Nie ich mała ilość, ale dosłowny brak. Otóż idąc tak dobrą godzinę przy największej ulicy w mieście nie spotkałem żywej duszy. Fakt ten, mimo, że z początku niepokojący, szybko przerodził się w plus. Odnalazłem spokój i pewnego rodzaju katharsis, sunąc tak pośród zażarcie tnących kropel. Zdałem sobie sprawę, że dawno już nie byłem, w taki sposób, sam na sam ze swymi myślami. Gdyż w tej sytuacji, nawet gdybym chciał, próżnym skończyłaby się próba odwrócenia uwagi mojego umysłu. Nie masz komputera, cwaniaczku. Nie ma internetu, filmów, czy innych pierdół. Nie ma gazetki, czy książki, nie ma nawet ludzi, ani żadnych aut żeby zawiesić na nich wzrok. Nawet muzyka wydobywająca się ze słuchawek zostaje gdzieś zepchnięta na drugi plan. Nie, tym razem nie uciekniesz. Będziesz mnie słuchał, a wilgoć i chłód będą po mojej stronie.
No i tak zaprzęgł mnie do myślenia, wykopując z odmętów pamięci na wpół zapomniane informacje. Przyrównał całe dzisiejsze społeczeństwo do tego otaczającego mnie deszczu. Przyrównał żywot każdego z nas do pojedynczej kropli, pędzącej karkołomnie przez życie, kiedy to jedyna droga prowadzi w dół. Szybko, szybciej. Narodziny, dzieciństwo, dorastanie, praca, żona, dzieci, emerytura, śmierć. W prostej linii i zawrotnym tempie. Nie daj się, krzyczał. Zatrzymaj się, pozwól sobie pomyśleć, daj się ponieść temu wiatrowi i zatańcz w powietrzu. Tak, i tak w końcu spadniesz tam gdzie wszystkie. Koniec, ten sam fizyczny koniec, jest dla wszystkich jednakowy. Lecz to nie cel podróży jest tak ważny i piękny, co sama podróż, prawda? Obiecaj mi, prosił, obiecaj, że spróbujesz. Cóż mogę powiedzieć. Obiecałem.
Nawet się nie spostrzegłem kiedy podchodziłem już pod ostatnie wzniesienie przed swoim domem, to właśnie na nim moje kolana i plecy dały znać o pokonanej trasie. Ze słuchawek, losowym trafem, wydobyła się Bittersweet Symphony, tak doskonale pasująca do mojej nocnej przechadzki. Doszedłem do wniosku, że ten feralny powrót, to najlepsze co mogło mnie spotkać. Dobrze jednak, że drzwi domu są już blisko, bo zimno jak cholera, a moje buty postanowiły zachować souvenir z każdej napotkanej kałuży. Zmiana piosenki na Going on. Szczęk klucza w zamku. Uff, jestem już na miejscu. Odłożę teraz starannie, do obeschnięcia, moje zbawienie, czyli pożyczoną parasolkę, chociaż i tak pewnie rano zastanę ją przewróconą. Dobra, widziałem jak się przewraca, ale zrozumcie, byłem już zmęczony. Szybki knur i dzisiaj w końcu coś napiszę, no dobra może jutro. Ewentualnie za trzy dni.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)