sobota, 14 grudnia 2013

Arkadia w tęczówce

- Gdybyś mogła w tym momencie znaleźć się w dowolnym miejscu na świecie, to gdzie chciałabyś być?
- Ale z tobą czy sama?
- Obojętnie, bez znaczenia.
- Jeśli sama, to właśnie tutaj teraz z tobą.




            Świat trawi niekończąca się wojna. Każdy człowiek taszczy ze sobą swój własny arsenał śmiercionośnej broni. To może być karabin, bomba, długopis, tak samo jak myśl, słowo czy zdanie. Każda sylaba jest niezawodnym orężem, a dotkliwość ciosu zależna jest tylko od wprawy kata.
            Wyszczerbiona klinga sparowała nacierające na nią ostrze. Doświadczony szermierz intuicyjnie odskoczył po paradzie, zbierając pęd do wyprowadzenia kontrataku. Ciął od góry, przez policzek. Rozbryzg krwi dostał się do jego oczu, uniemożliwiając widzenie, zdając się zatem na instynkt przyklęknął i zamachnął się horyzontalnie. Brzeszczot napotkał opór, a znajomy chrzęst podpowiedział mu, że trafił tuż nad kolanem. Usłyszał rozrywający firmament wrzask i brzdęk upuszczanego oręża. Korzystając z okazji przetarł rękawem twarz, aby ujrzeć swojego wroga wyjącego z bólu, kurczowo trzymając rozbabrany złamaną kością mięsień. Szermierz cofnął się kilka kroków od tej groteskowej sceny, spojrzał na ostrze swojego bastarda i delikatnie przekręcił je w dłoni, pozwalając promieniowi słońca mrugnąć w jego stronę. Następnie z szybkością i gracją szlachetnego jelenia natarł na przeciwnika, po drodze rozpędzając oręż zwinnym młyńcem, aby wykonać cięcie na szyję. Krtań rannego praktycznie eksplodowała, tryskając strugą musującej krwi.
            Kiedy tylko karykaturalne bulgotanie konającego ustało, szermierz usłyszał kroki. Obrócił się delikatnie na pięcie i ujrzał z wolna kroczącą w jego stronę sylwetkę, ze spuszczonymi po dwóch stronach ciała puginałami. Ich spojrzenia zderzyły się ze sobą, a głownie broni postanowiły wziąć z nich przykład. Nie czekając na ruch napastnika szermierz zaatakował ukośnym cięciem, które zostało krzyżowo sparowane dwoma ostrzami. Oboje atakujący wycofali się i zamarli, trzymając gardy. Tym razem to dzierżący dwa miecze wymierzył pierwszy cios. Szermierz jednak bez problemu uniknął świszczących brzeszczotów i markując cięcie, uderzył kolczą rękawicą w podbrzusze przeciwnika. Ten zgiąwszy się w pół, przyjął dodatkowo cios głowicą rękojeści wprost w potylicę. Zamroczony upadł. Szermierz doskoczył do leżącego, kopnięciem odwrócił go na plecy i bez pardonu wbił sztych ostrza w serce. Ferwor walki wygłuszył w jego głowie odgłosy konania.
            Przeszywający ból sprawił, że oczy szermierza na moment zajęły się czernią. Osłabiony opadł na kolana, starał się uspokoić oddech i połączyć fakty. Puszczając miecz, sięgnął ręką za plecy w kierunku epicentrum bólu, jego dłoń natrafiła na drzewce bełtu. Grot wszedł w ciało tuż pod łopatką, zbyt niebezpieczne było jego wyciągnięcie. Kiedy tylko oszołomiony umysł szermierza zrozumiał, że zagrożenie jeszcze nie minęło, ten obejrzał się za siebie i spostrzegł naciągającego ponownie cięciwę strzelca. Pędzony wolą przeżycia chwycił leżącego obok bastarda i wspomagając się nim stanął na nogi. Uniósł miecz przed siebie i ledwo stawiając kroki, włóczył się w kierunku kusznika. Wiedział , że nie zdąży do niego dojść, jednak nie dopuszczał do myśli możliwości poddania się. Zacisnął więc zęby spychając ból na dalszy plan i szedł z podniesionym czołem w stronę swego oprawcy. Napastnik w końcu załadował bełt do kuszy, oparł kolbę o ramię i z wolna nacisnął spust. Świst pierzyska tnącego powietrze wygłuszył wszelkie inne bodźce w umyśle szermierza, a czas zdawał się zatrzymać. Oto właśnie zmierzała w jego stronę frunąca śmierć. I nie było już ratunku.
             Strzelec ostrożnie zbliżył się do okalającej ciało kałuży krwi. Starym nawykiem odkopnął leżący w martwej dłoni miecz. Bezimienny szermierz leżał w bezruchu, z wystającym z piersi bełtem. Udało mu się uniknąć śmierci z ręki najgroźniejszych zabójców, najwybitniejszych fechmistrzów, ciężkozbrojnych, konnych, żołnierzy i cywilów, a koniec końców, to podstępny kawałek drewna wyrwał ostatni oddech z jego ust. Kusznik przypatrywał się rozprutemu zewłokowi, kiedy nawiedziła go pewna myśl. Nie znał swojej ofiary ani powodu ich starcia. Rozejrzał się wokół siebie, niebo w jakiś obcy sposób zlewało się z horyzontem, tak, że nie mógł określić swojego położenia. Znów zwrócił wzrok ku martwemu, coś dziwnego pojawiło się na jego twarzy. Czy to mógł być uśmiech?
            Zapalniczka przestała obracać się w palcach, niedopałek wylądował za oknem, a ja zeskoczyłem z parapetu. Ile razy nie próbowałbym odegrać tej bitwy w głowie, to zawsze przegrywam, tym razem jednak wyjątkowo dobrze czułem się z porażką. Wiem już, że nie wygram z samym sobą i nie uda mi się dłużej powstrzymywać. Słowa doprawdy są największym orężem, a ja znalazłem się w miejscu, w którym mój pacyfizm dobiegł końca. Na moim czole pojawiła się kropla potu, knykcie u zaciśniętych pięści zbielały, a drgające usta bezdźwięcznie wypowiedziały: Kocham Cię.

wtorek, 3 grudnia 2013

Jakie to prawo jest kruche, skoro łamię je buchem

- Plazma 2?
- Hahahahahaha.
- Dobra, sory, stary.
- Nie, nie przepraszaj. W żadnym wypadku.
- Serio?
- Tak. Zajebiście się cieszę, że znamy się na tyle długo, że mogłeś to powiedzieć.





               Naprężam mięśnie, rozpędzam się... Jeb! Ściana. I nic nie spenetruje nieprzenikalnej zapory, która ściśle oplata moje sfery twórczości. Wena obiła mi ryj, wyczyściła portfel i zniknęła, tak, jak gdyby nigdy jej nie było. Mogę się starać, próbować, miotać się jak kuleczka w gwizdku, jednak nic z tego nie wyjdzie. Żadne ze spłodzonych przeze mnie zdań nie będzie tym jedynym. Słowa zgubią swój sens stojąc w niewłaściwym miejscu. Szukam natchnienia, lecz wszystko wydaje się miałkie i bezbarwne. A przecież tyle razy atakowało mnie szturmem. Desant ciężkich butów inspiracji wskakiwał mi na czaszkę, zalewając myślotokiem. Staram zgubić się w muzyce, odwzorować palcami kłótnię niskich tonów z wysokimi. Brak mi jednak środka, esencji. Utwory się kończą, a słów nie przybywa. Kolejne nuty znikają gdzieś w matni mojego własnego niezadowolenia. Lecz to wszystko to zbyt mało, by powstrzymać mnie od dalszych starań. Gdy ciężar niemożności spada na mnie z góry niczym grom, gruchocząc mi palce na krwawą miazgę, biorę długopis między zęby i piszę dalej. W głowie echem odbija mi się tekst Bisza: "Wciąż napierdalam syf na kartki jak Pollock, nie rozumieją mojej sztuki, niech się pierdolą". Mozolnie przebijam się przez czarną kurtynę twórczej blokady. Konsekwentnie uderzam w jeden punkt, starając się wykałaczką przeszyć betonowy mur. By w końcu dostrzec mały prześwit, delikatną perforację, w którą wbiję pięść, nie przyjmując do wiadomości własnych limitacji. Nieudolności, która uśmiecha się do mnie w paskudnie szydzący sposób. Nie wierzę w coś takiego jak talent, bo wszystko zaczyna się od refleksji i trudno przewidzieć gdzie skończy. Może się wdrapać na piedestał lub sczeznąć w śmietniku, tłamszona brakiem pewności siebie.
            Coś chyba musi być ze mną nie tak, skoro nadal wierzę, że w końcu mi się uda. Szaleństwo nigdy jednak nie opuściło mojej głowy. Towarzyszy mi od momentu rozpoczęcia dostrzegania pewnych rzeczy. Przeplata się pomiędzy każdą moją myślą, czyniąc mnie niepewnym, a te myśli wyjątkowymi. W każdym z nas drzemie doza szaleństwa, niektórzy po prostu dobrze ją ukrywają. Inni natomiast otwarcie się z nią obnoszą i wydaje mi się, że to właśnie ci mają moc motorową do napędzania świata. Do kreowania go pod ich własne szaleństwo. Nauczyłem się żyć ze słodkim smakiem mojego obłędu. Z jego ciepłymi objęciami. Nie umiem już chyba postrzegać rzeczy na sposób zwyczajny i wcale mi tego nie brakuje. Pogodziłem się i polubiłem moje zdziwaczenie. Zrozumiałem, że żadna linia nigdy nie będzie prostą, a świat wręcz roi się od karykaturalnych spirali. Życie to w pewien sposób niekończąca się droga donikąd.
            Grechuta pytał: Jak usłyszeć siebie, pośród śpiewu tłumu? Odpowiedzią jest wygłuszenie się na każdy obcy dźwięk. Zamknięcie we własnej bezpiecznej otchłani i robienie swojego, bo kiedy każdy chce być kimś, mi wystarcza bycie sobą. A czy to jest artysta, grafoman, przyjaciel czy degenerat, to nie ma to już znaczenia. Odpalam papierosa kontynuując rozmowę sprzed ponad ośmiu miesięcy, która nie straciła nic ze swego uroku. Potęga tego zjawiska pokrzepia mnie, pozwalając przełknąć łatwiej gorycz momentu, w którym odpalam znicz. Skoro kostucha już teraz upomina się o niebieskich ludzików w białych czapkach, ile czasu minie zanim przyjdzie po pluszowe pacynki z przestarzałym dowcipem?
            Dostrzegam wiązkę światełka zza czarnej ściany, a kącik moich ust mimowolnie się wykrzywia. Uwielbiam to uczucie, cóż mogę poradzić. Niezadowolonych odsyłam po wyjaśnienie do Bisza.

wtorek, 12 listopada 2013

Płaszczyzny siekające

- Czy możliwe jest żebyś zwątpił w swoje myśli?
- Co przez to rozumiesz?
- To proste. Czy kiedykolwiek poddałeś w wątpliwość, że to, co myślisz w danym momencie naprawdę wypływa od ciebie?
- A niby od kogo? Z tego co pamiętam to jestem jedyną osobą we własnej głowie.
- Skąd możesz mieć pewność? Siła sugestii jest nieobliczalna.
- No, tak. Sugestia jednak, czy to świadoma, czy podświadoma sama w sobie nie jest w stanie zaimplementować nowej myśli. To tylko drogowskaz.
- Co jednak, jeśli sugestia wypływa od ciebie samego?
- Jak to? Wtedy nie jest już ona sugestią.
- Zgadza się.
- Nie rozumiem.
- Spójrz na to w ten sposób. Kiedy ktoś ci coś radzi, czy sugeruje w twojej głowie pojawia się jakaś nowa idea, którą następnie weryfikujesz w odniesieniu do swoich upodobań, temperamentu, kodeksu moralnego i obecnego stanu. Wyobraź sobie teraz, że ta sama nowa idea ponownie wpłynęła ci do głowy. Tym razem, jednak, nie jesteś w stanie wyśledzić jej genezy. Instynktownie zatem przyjmujesz ją za własną. Co jeśli tak nie jest?
- Oczywiście, że mogę nie pamiętać, gdzie coś usłyszałem, czy zobaczyłem nawet do takiego stopnia, że zasłyszany w reklamie slogan uznam za własny pomysł. Tak działa podświadomość, nie ma w tym nic zdumiewającego.
- Nadal nie rozumiesz, chociaż jesteśmy już bliżej. Pozwól, że postaram ci się to w jakiś sposób zobrazować. Wybierz sobie w myślach liczbę od jednego do dziesięciu. Następnie głośno wyartykułuj ją swoim wewnętrznym głosem.
- No, mam.
- Usłyszałeś teraz w głowie brzmienie tej liczby, prawda?
- Oczywiście, tak działają myśli, czyż nie?
- Skupmy się tutaj na słowie: "usłyszałeś", ok? Przysiągłbyś, że usłyszałeś głos wypowiadający to słowo, tak samo jak przez całe swoje życie słyszałeś swoje myśli. Już jako dziecko, jak tylko zacząłeś składać jakieś fakty do kupy przyjąłeś ten głos za własny i była to bezsporna kwestia. Jednak czy jesteś w stanie tak naprawdę określić brzmienie tego głosu? Czy to w ogóle można nazwać dźwiękiem?
- Hmm, teraz jak tak to ująłeś, to nie jestem pewien. Ale, chwila, moment, przecież jestem w stanie przypomnieć sobie wokal z jakiegoś utworu, czy kwestie z filmu. Wtedy wyraźnie słyszę konkretny głos artysty.
- Tak, jednak jest to wyłącznie odtwórcza funkcja twojego umysłu. Kiedy sam starasz się kreować własne myśli, głos nie jest już taki wyraźny, jest jednolity i niezmienny przez lata, zgodzisz się?
- No, tak, to ten sam głos, który słyszę całe życie. Musi być mój.
- Jednak brzmienie twojego głosu zmieniało się na przestrzeni lat, prawda? Idąc tym tropem, twój wewnętrzny głos też powinien.
- Może i faktycznie trochę się zmienia, nie pamiętam dokładnie.
- A może na siłę starasz się mu nadać ten dźwięk, a przecież myśl nie musi być dźwiękiem, to tylko impuls w twoim ciele, nie wiele inny od tego ruszającego twoimi rękoma, czy odpowiedzialnego za oddychanie. Starając się jednak sprowadzić wszystko do rzeczy znanych, sam narzucasz sobie głos, który zdaje się te myśli odczytywać w twojej głowie. Co więcej, mianujesz siebie tym lektorem. Jednak to tylko złudzenie. Myśli nie mają dźwięków.
- Sam już nie wiem, może i masz trochę racji. Ale chyba wszyscy tak robią, prawda? To normalna sprawa. Do czego dążysz?
- Dążę do tego, że wierzysz i ufasz sobie najbardziej ze wszystkich istot na ziemi. Wierzysz we własne słowa, bardziej niż w inne. Tak samo wierzysz w swoje myśli, gdyż słyszysz je w swojej głowie jako jedyny i wiesz, że wypływają od ciebie. Jednak to nie jest twój głos. Skąd zatem pewność, że te myśli są naprawdę twoje?
- Chcesz powiedzieć, że ktoś wsadza mi myśli do głowy? Że każe mi myśleć to, co myślę i robić to, co robię?
- Nie, nie, nic takiego nie powiedziałem. Pytałem tylko, czy możesz mieć pewność, że tak nie jest. Czy teraz, kiedy wiesz, że dźwięk twych myśli jest tylko urojony, byłbyś w stanie odróżnić własną myśl od cudzej?
- Nadal uważam, że tak. Tylko ja myślę w pewien konkretny sposób.
- Ale czy to na pewno jesteś ty?
- Tak, tak! Nie mogę poddać tego w wątpliwość. Kiedy straciłbym pewność własnych myśli, straciłbym siebie. Straciłbym wszystko, łącznie z wolą walki o zmianę. To najgorsze, co mogłoby się stać. Mam pewność kim jestem.
- Za późno. Ta wątpliwość już w tobie narosła. Zaczyna cię powoli zjadać od środka.
- O czym ty mówisz?! Przecież właśnie ci powiedziałem, że tak nie jest!
- Przykro mi, to po prostu właśnie do ciebie dociera.
- Jak to?! Co przez to rozumiesz?!
- Przecież ty z nikim nie rozmawiasz.

środa, 16 października 2013

Kraterowy wilk, brat

- Stary, jestem pewien tego, co widziałem.
- Ja pierdolę, to niemożliwe. Stojący akurat w tym konkretnym miejscu, o tej konkretnej porze, w tak konkretnej pozie? Nawet głupi pies jest już nieprawdopodobny. Najpewniej nic tam nie było, zobaczyłeś kilka suchych liści i paczkę petów, a resztę sobie wysrałeś.
- Nie. To był wilk.





            Wyrzucone przez nozdrza powietrze zamarło mu przed pyskiem. Oddech był nierówny, poszarpany wysiłkiem. Niezliczone były bowiem kilometry, jakie przesunęły się pod poduszkami na jego łapach. Drobinki lodu, skrystalizowane na pojedynczych włóknach wąsów, drgały targane pracą płuc. Ciepło wydechu prowadziło zaciętą walkę z nieprzerwanym chłodem nocy. Para wszechwidzących oczu odbijała księżycowe światło, emanując niebieskością. Masyw biało-brunatnej sierści zdawał się nieporuszony, oderwany od doczesności, ze zrozumieniem sięgającym poza nasze sfery poznawania. Nadciągały jednak kroki. Kroki skąpane w piekącym język fetorze strachu.
            Odwróć się na pięcie i biegnij, nie masz przecież szans. Bicie twojego przerażonego serca będzie fanfarą wśród świty na cześć jego przybycia. Czujesz jak asfalt ugina się pod twymi stopami? Jak lęk wygina ci kolana w niewłaściwą stronę? Zbaczasz z drogi, która zaszła cieniem paranoi. Nie wiesz już dokąd biec. Żadne schronienie nie wydaje ci się dostatecznie bezpiecznie, a żaden przebyty dystans wystarczająco daleki. Oczy zaszły ci bielmem nowo narodzonego szaleństwa. Nie uciekniesz mu, czas odejść jak mężczyzna. Zatrzymaj się i walcz!
            Stał tam. Tak, jak gdyby ucieczka przed nim nigdy nie miała miejsca. Przyglądał się bacznie, z ciekawością dziecka, zastygniętej sylwetce niedoszłego zbiega. Ich spojrzenia zbiegły się na moment, który śmiało mógł być wiecznością. Zdrętwiałe od przerażenia mięśnie człowieczka, z wolna odtajały. Jego umysł zaszedł niepokojącą wręcz klarownością, posmakiem której było uczucie majestatu i zniewalającego respektu. Jakimś paradoksalnie nieswoim sposobem poczuł się lepiej, dojrzalej. Dostrzegł gdzieś na horyzoncie swojej świadomości kształt, który wydawał się ostrzejszy z każdą sekundą, aż nagle stał się oczywisty. A kiedy już go zobaczył, zrozumienie przyszło samo.
            Spod fałdu skórnego na pysku błysnęły kły. Gest ten jednak nie niósł ze sobą gniewu. Czy możliwe, że to był uśmiech? Nogi człowieczka drgnęły. Pędzone jakąś niezrozumiałą, niewidzialną siłą, poczęły kroczyć w kierunku podniosłej, futrzanej sylwetki. Podeszwy jego butów stąpały praktycznie bezdźwięcznie, tak, jakby lewitował. Kiedy znalazł się już na tyle blisko, że mógł poczuć ciepło oddechu na swojej twarzy, jego kolana ugięły się, a on uklęknął. Wszystko zdawało się być abstrakcyjnie niedorzeczne, lecz zarazem doskonale jasne. Opuścił głowę pod naporem majestatu, a powieki same opadły, niczym kurtyna kończąca spektakl. Ogarnęło go uczucie spełnienia i natchnienia, skąpane w eterycznej opończy tajemnicy. Podniósł wzrok, lecz zastał jedynie pustkę. Klęczał na środku asfaltowej drogi, sam pośród wszechobecnej nocy. Towarzyszył mu jedynie nieporadny taniec, na przemian gasnących latarni. Zrozumienie jednak już nigdy nie opuściło jego głowy.
            To wilk jest naszym królem. Nie wierzysz? Spójrz na jego koronę kłów.

środa, 8 maja 2013

42

- A jak tam, stary, z twoją teczką?
- Nie dzisiaj, ziom. Nie dzisiaj.
- Ale powiedz mi, że jeszcze tego nie zjebałeś.
- No, jeszcze nie.
- Jeszcze? Czyli ile masz czasu?
- Stary, mówiłem - nie dzisiaj.
- Ok. Ale jutro, dobra?
- Spoko, spoko. Tylko, że jutro znów będzie dzisiaj.




             Nie mogę się odezwać. Moje usta są pełne krwi. Funkcjonuję na granicy niebytu, idąc wzdłuż cienkiej linii, granicy między jawą a snem, która zdaje się zanikać. Czy jest coś poza mną i moimi myślami? Osoby, które spotykam każdego dnia zdają się być przerysowane. Czy możliwe, że je wymyśliłem? Boję się podnieść oczy i spojrzeć na swoje słowa. Zgubiłem się gdzieś pomiędzy fantazją a zimną niczym stal rzeczywistością. No, dalej, spójrz na to, co napisałeś. Serio? Dalej będziesz zachowywał się jak dziecko? Dobrze wiesz, że strach dyktował ci warunki całe życie. Ale przecież strach jest dobry, prawda? Sam już nie wiem. Kiedy raz zwątpisz we własne myśli, nie ma już odwrotu. Czy naprawę tak uważam czy już pogubiłem się w swoich kłamstwach? Tak długo przekonywałem się do danego poglądu, że nie wiem już czy szczerze w niego wierzę. Czuję dreszcze i dziwne uczucie ciężkości. Chorobę bez przyczyny, z objawami, które sam stworzyłem. Czy mój organizm może dawać mi jakieś znaki? Podświadomość wykręca mi flaki bym przyznał jak źle ze mną jest. Tej kurwie pewnie wszystko się układa. Pięty nie mogą znieść już ciężaru mojej głowy. Zabawne wydaje się lepienie słów nie mając wglądu w duży obrazek. Nie wiem nawet jaki mam kolor włosów czy oczu, skąd mam wiedzieć co robić? Dziecko tkwiące we mnie, na które wielokrotnie starałem się przerzucić piętno winy, już odeszło. Czy naprawdę wbrew wszystkiemu co chciałem i myślałem w końcu dorosłem? Brakuje mi drugiej osoby, a jednocześnie pławię się w swojej samotności. Nic nigdy nie było dla mnie tak ważne jak niezależność. Zbyt wiele razy widziałem, co jest w stanie osiągnąć mój mózg, bym nagle przestał w niego wierzyć. Jednak gdzie jest ta pierdolona ambicja? Poszła z dymem, stary. Z dymem.
            Trzask. Uciekaj mały szczurku, biegnij w swoim kółeczku. Szybciej, szybciej! Podążaj za swym zdradliwym węchem, goń zapachy niczym dziecko bańki mydlane. Czujesz tę krew, szczurku? Spójrz na swoje łapy. Tak, to wszystko twoj dzieło. Biegnij i szukaj, łap i zabijaj. Jak to jest, że każda istota na ziemi dokładnie wie co ma robić poza tobą? Ptaki wiedzą kiedy odlecieć na południe. Mały, najmniejszy z owadów wie, gdzie się udać po pożywienie, jak przetrwać. Pozostawiony na pustyni skorpion znajduje wszystko, co mu potrzebne. Noworodek obejmuje ustami matczyną pierś i pędzony instynktem ssie życiodajne mleko. Jakim cudem ty gubisz się we własnej głowie? Nawet pierdolony plankton wie co ma robić, a ty nie. Biegasz na oślep, mały szczurku. Ciągnie cię do krwi, żywisz się cudzymi porażkami, chłoniesz niepowodzenia. Lewa przed prawą, po kościach, po czaszkach i już jesteś na szczycie. To tylko miraże. Ziemia zaczyna trząść się pod twoimi łapkami. Zapadasz się. I już jest zimniej i już jest ciemniej. I znów pachnie krwią. Czujesz? To musi być gdzieś w tamtym kierunku. Biegnij. Biegnij, szczurku! Cały czas przed siebie, cały czas do końca. Walcz i atakuj, rozrywaj i pożeraj. Twoja droga nigdy się nie skończy. W kole bowiem nie ma ślepych uliczek. Dopóki biegniesz - przegrasz, szczurku. Ale skąd miałbyś to wiedzieć?
            I znów krew zalepia mi oczy. Jest jej tak dużo, że można poczuć ją na języku. Lalka patrzy się na mnie swymi szklanymi oczętami. Czy ktoś zostawił ją tutaj naumyślnie? W ciemności wszystko wydaje się złowrogie. Jej naderwany kubraczek szeleści targany przez wiatr. Księżyc zdaje się wzmagać wszelkie dźwięki niczym megafon. Nie wiem czy ciągle pada, czy po prostu wciąż jestem mokry. Ale chyba od tego się zaczęło, czyż nie? Wszystko narodziło się w deszczu, tak trwa i pewnie tak też sczeźnie. Ogień, deszcz i krew - z nich powstałem. Gdyż nie ma dymu bez ognia, nie ma uśmiechu bez krwi i nie ma słońca bez deszczu. O słońce, tyle razy spoglądałem w twym kierunku zastanawiając się czy ktoś kryje się w twych promieniach. Rozmyślając czy ktoś z góry odpowiada mi spojrzeniem. Świetlisty tron jednak stoi pusty, płonącogrzywe rumaki rozbiegły się po firmamencie, zostawiając rydwan w niełasce. Wtedy zrozumiałem, że to, co się liczy najbardziej, to właśnie mój prywatny wszechświat. Wszechświat, który nie istniał zanim się narodziłem i po którym nie pozostanie już nic, gdy odejdę. Pomimo, a może właśnie dzięki, jego niedoskonałościom i szczerej prostocie jego istnienia wiem, że oddałbym życie, aby go ocalić. Sam jestem panem swego życia i bogiem swojego prywatnego wszechświata. Nie szukam już nikogo w słońcu, teraz wystarczy mi lustro. Znalazłem odpowiedź i mówię to dumnie - jestem sam potrójnie.

poniedziałek, 6 maja 2013

Żyjemy w świecie, w którym to ogon merda psem

- Tylko nic nie kombinuj!
- Ja nic nie kombinuję. Nie jestem kombinatorem, nie jestem takim typem człowieka. Jestem prostym ziomem.
- Słucham?
- Prostym ziomem.


     


          Niesforny zefir trącił gałęzie. Listki zadrżały od podmuchu, wydając złowrogi świst. Księżycowa łuna oblała korony drzew, fałszywie wyostrzając kontury. W powietrzu dało się czuć zapach żywicznych szyszek, a pomiędzy nim odór złych decyzji i poległych idei. Czy wszystko nie potoczyłoby się inaczej, gdyby przyjąć to za zły omen?
          Trzy małe wiewióreczki siedziały beztrosko na nadpsutym próchnicą konarze. Jedna z nich grzebała łapkami gdzieś pomiędzy swą puszystą kitą. Dwie pozostałe spoglądały z uwagą i wyczekaniem na jej poczynania. Ukradkiem łypały na najbliższe otoczenie, starając się spenetrować wzrokiem nieprzeniknioną ciemność. Gdyby stać bliżej nich, można by dosłyszeć się lekkiej sprzeczki poszarpanej śmiechem i dokazywaniem. Był to jeden z tych nic nie wznoszących wieczorów, powietrze jednak było w jakiś sposób podejrzanie gęste. Nagle małe, rude uszko nastroszyło się w niepokoju. Z pyszczka spełzł uśmiech, niczym strużka rozgrzanego wosku ze świeczki. Synapsy zostały zbombardowane gromem rozszalałych impulsów. Było już jednak za późno.
          Błysk lamp wiewiórczego gestapo zgwałcił brutalnie korony drzew, obnażając nawet najdrobniejsze niedoskonałości kory. Dwie wielkie, czarne wiewióry wyłoniły się z otchłani nocy, materializując się na spróchniałym konarze. Temperatura spadła gwałtownie, dobrze poniżej zera, mrożąc łyka w listkach. Rude kity stanęły dęba, dygocząc ze strachu i zimna. Złowrogie postacie ze służbistym drygiem zajęły się przeczesywaniem otoczenia. Bez trudu znaleźli pół orzeszka ziemnego leżącego tuż przy przerażonych wiewióreczkach. Ich chłodne ślepia rozbłysły jakąś chorą satysfakcją. Od razu zabrały trzem ofiarom ich dowody gryzoniowe, po czym zabrały się za indywidualne, wnikliwe przetrzepywanie futerek. Nie znaleźli nic więcej poza paroma łupinami. Jednak im nadal było mało. Zaczęli ujadać pyskami w furii, wyrzucali z siebie pytania zmieszane z pianą. Pytali nawet o jakieś inne, twardsze orzechy, tak, jakby te trzy Bogu ducha winne, rude istotki wyglądały na pistacjonistów. Straszyli je, że jeżeli żadna z nich się nie przyzna, to wszystkie trzy wylądują zaraz w ich kwaterze, gdzie zrobią im z kit jesień, czy tam zimę, jakiegoś człowiecza. Wiewióreczka, która przez cały czas siedziała cicho z boku, w przypływie futrzanej solidarności uniosła niepewnie swój pyszczek i powiedziała, że to jej orzeszek. Bezduszni gestapowcy doskoczyli do niej w oszalałym podnieceniu, wykręcając jej łapki za grzbiet i mocno krępując wikliną. Ich opętane ślepia zwróciły się w kierunku pozostałej dwójki, a pyski szczeknęły coś niezrozumiałego. Zabrawszy podejrzanego zniknęli w odmętach ciemności, tak nagle, jak się pojawili, pozostawiając dwie pary antracytowych oczek zawieszonych na nieistniejącym już punkcie.
          Widzicie te korony drzew ciągnące się ku horyzontowi? To wszystko kiedyś będzie wasze, małe wiewióreczki. Czy to kiedyś już nastało? Nadchodzą kolejne szczeble w drabinie, nie pozwólmy więc dłużej gnić naszym racjom w bagnie. Pora wyciągnąć kłody spod nóg. Łączmy się i kłębmy, wiewiórze siostry i bracia. Niech nasza siła rozbłyśnie setką tysięcy płomieni, gdyż czas małych ogników już przeminął. Śpieszmy się jednak, zanim paranoja wpełźnie w nasze życia. I zagnieździ się w nich na dobre.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Surowy trans

- To może być początkiem, jak i końcem czy środkiem.
- Jak i niczym. Właśnie nie wiem co o tym myśleć. Pierwszy raz zryłem sam siebie.
- Wyobraźnia - na nią nie ma bata.
- Od bata się właśnie zaczyna.
- Zły dobór słów.
- Podświadomość, typie.





Cały czas słyszę jej kaszel w głowie. Po tych kilku charkliwych dźwiękach, stwierdziłem, że to dziewczynka. Ale czy na pewno? Czy w ogóle słyszałem ten głos? A może to sumienie daje mi do zrozumienia, że powinienem przestać palić? To wydarzyło się przed momentem, a czuję jakby minęły wieki. Chociaż zaraz, kiedy to właściwie było? To wspomnienie czy sen? Czy możliwe, że właśnie to wymyśliłem? Nie, no chwila, to było wczoraj, tak? Ale gdzie ja byłem wczoraj? W co byłem ubrany? Jaka była pogoda? Muszę znaleźć swój telefon. Czemu tu nie ma moich rzeczy?! Ale jakich rzeczy? Moment, gdzie ja w ogóle jestem? Idę ulicą. Czemu się zatrzymałem? Jak długo stałem tutaj? Muszę się ukryć przed deszczem, ale przecież nie pada. Co to jest kurwa za ulica? Uspokój się, przecież ty nigdzie nie idziesz, jesteś w domu. Siedzisz na łóżku, wszystko jest w porządku. Ale, to nie jest mój pokój. Nigdy nie widziałem tego obrazu, a materac wydaje się dziwny w dotyku. Jaki kolor mają ściany? Jest tak ciemno czy ja nie widzę barw? Raz... Dwa... Trzy... Cztery... Pięć... Znów słyszę jej kaszel. Czy od tego to się zaczęło? Mogłem jej pomóc. Spokojnie, zamknij oczy. Ale one są zamknięte. Myślisz, że mogły być zamknięte cały czas? Uciekaj przed deszczem. Nie, chwila, nie wstawaj z tego łózka. Pomyśl, gdzie możesz być? Czy to może być sen? Podnieś książkę ze stolika, sprawdź tytuł. "Obserwowany przez kruki". Nigdy o niej nie słyszałem, czy mój mózg mógłby sam to wymyślić? Przeczytaj kilka pierwszych zdań. Czarne wszechwidzące oko, przepaść bez dna. One cię widzą! Jest już za późno. To niemożliwe, czy ja gdzieś to kiedyś przeczytałem? Przerzuć na jakąkolwiek stronę, szybko byle jaką. Czterysta dwadzieścia. Nigdy im nie uciekniesz. Nigdy im nie uciekniesz. Nigdy im nie uciekniesz. Nigdy im nie uciekniesz. Nigdy im nie uciekniesz. Co to kurwa jest?! Czyj to jest dom?! Gdzie ja kurwa jestem?! O czym ty mówisz? Uspokój się, przechodzisz przez ulicę. Poszukaj lepiej jakiegoś daszku albo większego drzewa, zaraz cały zmokniesz. W oddali dudni chód zaworów, przenikliwy pisk otwieranej bramy. Czy ktoś kaszle? Książka spadła z hukiem na parkiet. Czy jestem tutaj sam? Zdawało mi się, że słyszę coś na dole. Ale czy tu w ogóle jest jakiś dół? Sufity są ścięte, wygląda jakbym znajdował się na piętrze. To kroki czy tylko sprzężenia drewna? Ale moment, czemu tu nie ma okien? O, nareszcie jakiś daszek! Kurwa, oczywiście musiałem wdepnąć w najgłębszą kałużę. Tutaj przynajmniej na mnie nie pada, ale i tak czuję się jakbym wyszedł w ubraniach z basenu. Brak barw stał się zrozumiały, przecież tu nie ma żadnego światła. Jak, w takim razie. jestem w stanie widzieć tak dobrze? To niemożliwe, żeby mój wzrok penetrował totalną ciemność. Raz... Dwa... Trzy... Cztery... Pięć... Czy ten materac jest mokry? Czy to moje ręce? Jest noc czy dzień? Chwila, ja w ogóle jestem w Polsce? Ej, ej, już bez przesady. Jak miałbyś się znaleźć za granicą? Poza tym czytałeś przed chwilą książkę po polsku, prawda? Ale czy na pewno? Podnieś ją z ziemi. Co to jest kurwa za język?! Grzmot gnał zaraz za błyskawicą, musiało uderzyć gdzieś blisko, ale się rozpadało. Muszę odkaszlnąć. Czy ktoś pukał? Zwariowałeś, nie wychodź stąd! To wszystko zdaje się być niemożliwe, ty nie możesz tutaj być. Nic tutaj nie wydaje się znajome. To z pewnością nie jest mój obraz. Kogo on w ogóle przedstawia? Nie, to nie mogę być ja. Kap, kap, kap. Czy na pewno nic jej się nie stało? Myślisz, że powinienem był zawrócić? Czuje się jakby ona ciągle kaszlała. Dźwięki zaczynają razić mi oczy. Już tylko, kilka kroków, zaraz będziesz w domu. Jak długo szedłem? Ktoś zauważył, że mnie nie ma? Czy jest ktoś, kogo mogłoby to obejść? Czemu jest tak ciemno, czy jest noc? Nie, niebo jest czarne od kruków.

sobota, 9 lutego 2013

Ten kwadrat czasem jest jak sześcian w Cube'ie

- Co tam ogólnie?
- W sumie nic ciekawego. Zabieram się za jakieś pisanie od kilku dni, ale coś nie mogę. Blokada.
- Widocznie musisz się dotlenić.
- No, na to wychodzi.
               [...]
- Dwa czy elkę?
- Wolałbym dwa chyba.
- Dawaj, ogarnę elkę. Będzie git.
- Dobra, niech będzie.




         Poprzedniej nocy miałem przyjemny koszmar. Spływająca po moim policzku krwawa łza oderwała się od skóry i wpadła do purpurowej kałuży. Spojrzałem w kierunku zmąconej tafli, a ta przedstawiła mi moje odbicie. Nie miałem na sobie żadnych włosów, zastąpiły je blizny od cięć brzytwy. Patrzyłem na siebie pustymi oczodołami, jakby moich oczu nigdy tam nie było. Jakbym nigdy prawdziwie nie widział. Uniosłem rękę w kierunku moich popękanych ust, po czym oderwałem swe wargi od twarzy, tak, jakbym zrywał folię z paczki papierosów. Obnażone zęby wykrzywione były w sztucznym, znerwicowanym uśmiechu.
         Zapach palonego mięsa zaatakował moje nozdrza. Płomienie łakomie trawiły powierzchnie mojej skóry, węgląc tkanki i nadgryzając kości. Oglądałem moje obumierające komórki ze stoickim spokojem i ciekawością dziecka. Znudziwszy się jednak obserwacją, wstałem i nadal płonąc, udałem się na spacer.
         Szedłem kwiecistą łąką, wypalając ścieżkę pod stopami. Nagle, na swojej drodze spotkałem potężne, pomarańczowe drzewo. Jego konary zdawały się wić kilometrami ku nieboskłonowi. Wokół pnia chodziła zapracowana dziewczyna, zbierając te z pomarańczy, które martwe spoczywały w trawie. Podniosła głowę i wpatrując w moją pozbawioną oczu twarz, uśmiechnęła się. Był to jeden z tych zwykłych uśmiechów, które serwujemy kelnerowi czy osobie, która przytrzymała dla nas drzwi, jednak coś w nim mnie zaintrygowało. Rozmarzyłem się w nim, słyszałem jak do mnie mówi: "Dotknij mnie. Nie swymi rękoma, jednak tak, abym cię poczuła. Przytul mnie. Nie swymi rękoma, lecz wnętrzem swojej duszy". Dziewczyna przyglądając mi się, przechyliła lekko głowę w lewą stronę niczym ciekawski pies. Sięgnęła do swego fartuszka dobywając dorodną pomarańczę i rzuciła mi owoc do rąk. Zapominając o trawiących mnie płomieniach, odruchowo ją złapałem, ta jednak pozostała nienaruszona. Zacisnąłem palce z niedowierzaniem na chropowatej skórce i mógłbym przysiąc, że czułem bijące w środku serce.
         Po horyzoncie przetoczył się pokryty mchem kamień. Dziewczyna nie stała już przede mną ubrana w ubłocony fartuszek. Z jej ramion zwisała przewiewna sukienka. Biel była zdecydowanie jej kolorem, wyglądała w niej zjawiskowo. Patrząc na jej anielskie piękno i nieskazitelność, cieszyłem się z braku oczu oraz tego, że oczyszczający ogień wypalił już większość mojego grzechu. Nie zdzierżyłbym bowiem myśli, iż kalam ją swym nieczystym spojrzeniem. Na jej gładkiej twarzy znów zagościł uśmiech, tym razem jeszcze szerszy i prawdziwszy. Anielica odchyliła głowę do tyłu i rozłożyła swe ręce na boki. Skryte, pomiędzy liśćmi pomarańczowego drzewa, nuty rozbiegły się po niebie. Uderzały o siebie w podniebnym tańcu, wydając niewyobrażalne dźwięki. Nóż bowiem zaczyna śpiewać dopiero, gdy spotka się w ciosie z drugim. Powietrze wypełniło brzmienie skrzypiec. Piękna istota w białej sukni zaczęła obracać się i tańczyć z wyrazem błogości na twarzy. Tracąc z oczu jej uśmiech, traciłem zmysły. Szybko jednak odnajdowałem je ponownie. Ruszała się jak mała dziewczynka, bawiąca się przed domem, a przy niej sam czułem się jak dziecko. Poruszone jej bosymi stopami kwiaty zaczęły pylić, walcząc z odorem spalenizny. Mój świat poruszał się w rytm jej tańca.
         Nagle, niebo rozdarło się na pół niczym przecięte nożem, a spomiędzy rozdarcia spłynął rzęsisty deszcz. Spoglądając na swe dłonie, z radością stwierdziłem, że zbawienne krople ugasiły otaczające mnie płomienie. Podniosłem szybko głowę w kierunku pięknego anioła, ledwo tłumiąc krzyk radości, szczęśliwy, że nareszcie mogę ją dotknąć. Przede mną stało jednak jedynie pomarańczowe drzewo, a ja nawet nie mogłem przypomnieć sobie jej twarzy. Tęsknota i poczucie utraty czegoś, czego nigdy nie miałem, raniło dotkliwiej od ognia. Coś, co umarło zanim się jeszcze urodziło, budziło smutek niczym dziecko poległe w łonie matki. To, co pozostało z mojej cielesnej powłoki wyło, a blizny zdawały się rozdzierać na nowo. Mój umysł zepchnął mnie do strasznej, ciemnej piwnicy, a ja byłem zbyt przerażony schodami żeby wyjść. Poczułem zimno i smak krwi na języku. Każdy mój oddech coraz bardziej zalewał płuca smołą, aż czerń pochłonęła mnie doszczętnie.
         Obudziłem się z mojego przyjemnego koszmaru zlany potem. Serce galopowało mi w piersi jak oszalałe, chcąc wyrwać się z pomiędzy żeber. Usiadłem na skraju łóżka i starałem się ochłonąć, pomagając sobie sporym łykiem wody. Spokojnie, już jesteś bezpieczny. To był tylko sen, nic się nie stało. Nie staraj się z nim walczyć, lepiej wyciągnij z niego jakąś naukę. Przyjmij wszystko, co życie ma do zaoferowania, tak, jakbyś unosił kielich ku górze, gdy ktoś rozlewa wino. A co z bólem? Ból to tylko przypomnienie, że wciąż żyjemy.

niedziela, 3 lutego 2013

Jedni rzucają kości, inni je kruszą

- Zawiodłaś mnie.
- Czemu?
- Jakoś tak anemicznie dzisiaj. Nie mam żadnej satysfakcji z tej słownej przepychanki.
- Zbieram siły na ostateczne starcie.
- Za wysoko lecisz - zmysły tracisz.
- I o to chodzi, stary. Cztery wymiary.
- Ha ha, szacun.


         Zgrzyt siarczanej głowy na drasce. Iskry, pędzone pierwotnym instynktem, rozbiegły się w popłochu. W panice, prowadzącej do bratobójczej walki o przetrwanie. Syk rozrywający serce ciszy. Woń spalenizny uniosła się w powietrzu, wraz z malutkimi wstążkami dymu, które zaplotły się w zanikający powoli warkocz. Taniec błędnego ognika na drewnianym torsie. W podrygującym monolicie płomienia można było dostrzec łypiące ślepia. A w nich obłęd. Obłęd... i obietnicę pożogi.
         Wpatrując się dłużej w płową czuprynę na jego głowie, można by przysiąc, że ta jaśnieje z każdą sekundą. Nie łatwiej było określić kolor jego oczu. Barwa tęczówek oscylowała gdzieś pomiędzy błękitem a zimną szarością, niekiedy jednak, przez obraz przemykał zdradliwy odcień malachitu. Chłopiec miał jedno z tych spojrzeń, które czuć było pod skórą. Dawało ono wrażenie niemalże całkowitego obnażenia, z jedyną częścią garderoby utkaną z najskrytszych tajemnic. Ubrany był w jasnokremową piżamę, nakropioną czerwonymi i niebieskimi dinozaurami. Rękawy z pojedynczymi rozdarciami opadały na dziecięce dłonie pokryte szramami i ropiejącymi skaleczeniami. Kurz i sadza zasłaniały piegi na jego policzkach i nasadzie nosa.
         Chłopczyk uśmiechnął się lekko, ukazując kilka brakujących zębów, po czym wdrapał się po prowizorycznie wykonanej drabince, do domku na drzewie. Bujna korona majestatycznego klonu z dumą i poświęceniem dawała oparcie pospiesznie skleconej konstrukcji. Było to jedyne miejsce, w którym choć był sam, nigdy nie czuł się samotny. Butny malec zbliżył się do masywnej, żeliwnej armaty stojącej na środku. Swą małą rączką delikatnie pogłaskał jej zgrabny korpus, od grona aż po wylot. Lufa wystawała przez specjalnie przygotowany otwór w jednej ze ścian. Chłopiec przecisnął głowę między zimnym metalem i nadłamaną deską. Wpatrywał się w gęstwinę drzew, wytężając bacznie wzrok. Potężne pnie rozsunęły się na boki, tak, jakby ich korzenie płynęły w glebie niczym w basenie. Rozstępujące się, pełne zielonych liści konary objawiły ceglany mur. Uśmiech znów przebiegł przez umorusaną buzię. Chłopiec cofnął głowę, ponownie chowając się do swojego drzewnego domu. Schyliwszy się, podniósł z ziemi okutą skrzynię. Po kolei wyjmował z niej brązowe kule, które następnie starannie wypełniał atramentem. Nie znał i nigdy nie używał żadnej, innej amunicji.
         Owinięta w tłustą szmatę kula leżała wygodnie na poduszce z prochu. Jedna rączka malca powędrowała na panewkę, druga zaś, starała się wymacać w kieszeni piżamy paczkę zapałek. Kiedy w końcu ją znalazł, chłopczyk rozsunął opakowanie i ponownie spojrzał w kierunku ceglanej ściany. Wtedy jego oczy zaszły sztormem. Wzburzone morze szalało po tęczówkach, objawiając skrywaną za nimi historię. Stał w bezruchu, obecny jakby tylko ciałem. Gotów za wszelką cenę zrównać mur z ziemią. Mur, którego istnienia nie był do końca pewien. Kierowany zaciekłym buntem, którego powód był dla niego niejasny. Przygotowany, aby stoczyć wojnę dla możliwości spaceru po desce w świat, którego nie znał. Świat, na który nie był przygotowany. Burza w jego oczach rozpętała się na dobre. Wiedział, co musi zrobić, tak, jak gdyby to już się kiedyś wydarzyło. Przeciągnął ze zgrzytem siarczaną głowę po drasce. I ujrzał swe odbicie w płomieniu.

wtorek, 29 stycznia 2013

Ty na prostej, a ja na skręcie

- A co? Znowu oglądasz filmy z tamtej strony?
- Ta, w tym momencie jakiś dziadek wchodzi po schodach. Nagi. I nie ma nogi.
- Klasyk. Jak jest na golasa, to znaczy, że jest sztuka.
- No, raczej. To już jest standard, stałym elementem tych kretyństw jest nagość.
- Bo jakby nie był goły, to byłby to po prostu film o typie na schodach, a tak to jest głębokie.
- O, nie! Teraz się kładzie obok jakiegoś drugiego zioma. Kurwa, co on mu robi?!
- Nie! Nie mów mi! Ja pierdolę, to są jakieś gołe dziady bez kończyn. Nie chcę wiedzieć co oni robią.



         Drżącymi rękoma poprawiał kamerę. Kadr, który tak sumiennie ustawiał godzinami, nareszcie był perfekcyjny. Światło doskonale nierówne. Dźwięk idealnie zniekształcony przez wiatr. Jakość nagrywania zmieniona na niską. Mrugające, czerwone świecidełko świeci i mruga. Wszystko gotowe. Teraz wystarczyło tylko czekać, aż jego młodszy brat-asystent przyprowadzi ze studia, omijając kosiarkę i grabie, aktora na plan. Przestrzeń studyjna wydzielona w garażu dumnie spełniała wszystkie swoje role, zarówno podczas charakteryzacji jak i kompozycji ścieżki dźwiękowej. Reżyser-scenarzysta-dźwiękowiec-oświetleniowiec-operator-ochroniarz-parkingowy-fluffer z rozmarzeniem wspominał dni spędzone tam, na pieczołowitym łączeniu brzmień dwóch klawiszów swojego keyboardu z dźwiękiem gniecionych, kreszowych spodni.
        Główna gwiazda produkcji dziarskim krokiem wkroczyła na plan. Jego hebanowe owłosienie i mądre oczy wskazywały, że nie ma się do czynienia z byle kim. Był to naprawdę wspaniały okaz labradora. Zająwszy miejsce, psychiczne przygotowywał się do sceny. Wymienił porozumiewawcze spojrzenie z reżyserem-producentem-tokarzem, którego uważał nie tylko za mentora i twórczą inspirację, jak również za worek mięsa, który wsypuje mu chrupki do miski. Kiedy uporał się już z wygnaniem myśli o chrupkach ze swojego umęczonego umysłu artysty, spojrzał w kierunku ogródka. Nie wiedział czemu, ale widok tej cudownie szarej trawy, w akompaniamencie prześlicznie szarych tulipanów, na tle przejrzystego, szarego nieba z połyskującym, szarym słońcem, zawsze działał na niego kojąco. Był już gotowy. Czas rozpocząć magię. Akcja!
         Kiedy ostatni człowiek na ziemi, na sekundy przed swoją bolesną śmiercią, odkrył w końcu, co doprowadziło do zagłady świata jaki znał, wskazał właśnie ten moment. Na dźwięk klapsa, któremu towarzyszył donośny gwizd, razem ze zgrabnie wirującym w ręku asystenta chrupkiem, aktor rozpoczął swój pokaz. Wszystkie cztery łapy, z gracją równą balerinie, wkroczyły wprost w środek kadru. Cała, dwuosobowa, ekipa zamilkła. Utalentowany labrador naprężył wszystkie swoje mięśnie. Pozwolił, aby przygotowany reflektor, niedokładnie oświetlił każde jego ścięgno, a powstały cień umiejscowił się w najbardziej krytycznym punkcie. Wschodząca gwiazda kina, z niebywałym kunsztem, poczęła lekko warczeć, tak aby dźwięk ten, wraz ze wszelkimi zakłóceniami z okolicy, dotarł do membrany. Maszyna ruszyła, a czas jakby zastygł. Sekundy zdawały się godzinami, kiedy wszyscy na planie wpatrywali się w ten cudowny akt twórczości. Magia, piękno i głębia biły od natchnionego aktora. Scena, która miała zmienić świat. Scena, która otwierała umysły i zakrzywiała światopoglądy. To wszystko działo się na ich oczach. Napięcie narosło już do niebotycznych wartości, czas nie był w stanie już dłużej ustać w miejscu. Ostatni skurcz mięśni i... Czworonóg, wręcz fenomenalnie i nawet wzruszająco, zesrał się na chodnik.
         Błysk w oku reżysera-lektora-baristy-krematora mówił wszystko. Jego perełka nareszcie była gotowa. Już dosłownie minuty, potrzebne na skomplikowany proces montażu, dzieliły go od wydania swojego dziecięcia na świat. Jeszcze kilka lat temu nikt, łącznie z nim samym, nie podejrzewał, że wywróci świat do góry nogami. Przez głowę przewinęły mu się obrazy wszystkich, którzy w niego wątpili. Trudno w to uwierzyć, ale niektórzy nawet nazywali go szalonym, inni po prostu nieudacznikiem i prawiczkiem. Ha! I kto teraz jest nieudacznikiem? Uśmiechnął się do siebie w duszy i chwytając za kamerę pognał między półki z kluczami nasadowymi i wiertłami. W głowie wciąż bębniła mu tryumfalna myśl: "Sztuka, dziwki!".

Są też kwiaty, tam gdzie rosną korzenie

- Co tam, stary?
- Nic. Idę kupić szlugi za szmal, którego nie mam, bo jestem tak wkurwiony, że zaraz wybuchnę. I nawet nie próbuj mnie, chuju, prosić o fajkę!
- Kupiłeś?
- Ta.
- Daj fajkę.
- Trzymaj.



          Co czyni mnie człowiekiem? Wiele razy się nad tym zastanawiałem. Upłynęły setki godzin i kolejek, zanim zrozumiałem, że między innymi, właśnie ta dywagacja. Miliony rzeczy, które mają miejsce każdego dnia, a których nawet nie zauważamy. Rozumienie potrzeb, swoich, oraz innych ludzi. Jedna z moich gorzej skrywanych tajemnic - płakanie na filmach, też się na to składa. Tak, jak to, że czasem słuchając muzyki, po prostu nie mogę powstrzymać warg od układania się w tekst utworu.  Momenty, w których skaczę z radości oraz te, w których ciskam telefonem w gniewie. To, że raz na jakiś czas, myślę o jej uśmiechu. Mój irracjonalny strach przed jakimś zapalonym naukowcem z drugiego końca świata, który rozszczepi jakieś tycie chujstwo na kilka tyćszych chujstw, w efekcie dezintegrując cały glob. To, że kiedy jestem zły, kupuję czerwoną paczkę papierosów. Potępienie dla samego siebie, kiedy przyłapuję się na złamanym słowie. Strach przed byciem złym ojcem, czasem tak wielki, że nie zauważam, że jestem złym synem. Marzenia o lepszym jutrze, o czymś istotnym, prawdziwym. O pozostawieniu czegoś po sobie. A potem zruganie się w myślach za wiarę w ich spełnienie. Czy nie czyni mnie człowiekiem podziwianie piękna słońca, pomimo, że stało się to już bolesne? To, że najbardziej chce mi się śmiać w najmniej odpowiednim momencie?
          Zbiór tych właśnie, małych pierdółek, tak naprawdę, definiuje kim jestem. Nie to skąd pochodzę, kim jestem z zawodu, czy to, co robię w wolnych chwilach. Bo właśnie pytanie: "Kim jesteś?" jest najtrudniejszym do odpowiedzenia. Lekarzem, tynkarzem, piekarzem? Srarzem. Kim jesteś?! Co składa się na to, że jesteś wyjątkowym człowiekiem na skalę sześciu, czy tam siedmiu, miliardów? Ile w ogóle musi być takich czynników? Oblizujesz wieczka od jogurtów czy po prostu je wyrzucasz? Podcierasz dupsko na siedząco czy stojąco? Złapałeś się kiedyś na próbie przyspieszenia czasu, poprzez wpatrywanie się w licznik mikrofalówki? Czy nadal spędzisz pół godziny na przygotowaniu fryzury, kiedy wiesz, że nikt cię dzisiaj nie zobaczy? Cola czy Pepsi? Czekolada czy wanilia? Film czy książka? Przyjaciele czy rodzina? Wszystko ma znaczenie. Sposób w jaki traktujesz znajomych, obcych, zwierzęta. Rodzaj muzyki, którą słuchasz. Kawa, jaką pijesz. To, co robisz teraz. To, czy masz coś do zrobienia jutro. Czy chcesz to robić. Ludzie spędzają lata, albo nawet całe życia, starając się poznać drugą osobę, często nie znając tak naprawdę samego siebie. I to też jest ludzkie. Niedoskonałości bowiem tworzą prawdziwe piękno. A cóż jest bardziej niedoskonałe od człowieka? Dlatego wszelkie utopie i ideały są niemożliwe. Jednak usilne ich poszukiwanie też jest tym, co nas tworzy, co nas definiuje. Czy włączam muzykę, kiedy piszę? Tak, zawsze. Czy tak naprawdę jej słucham? W sumie, to chyba nie. Czy byłbym w stanie pisać bez niej? Za cholerę. Idiotyzm i bezsens, ale cóż na to poradzę. Czy jestem więźniem uzależnienia? Pewnie, od mnóstwa rzeczy, ale mam to gdzieś. Czemu uważam obelgę za najlepszy test charakteru? Nie mam pojęcia, chuj w to, bo właśnie te rzeczy czynią mnie tym, kim jestem. I czynią mnie człowiekiem.
          Poznaj osobę, której oczami widzisz świat. Możesz jej nie polubić, znienawidzić nawet. Nie to jednak jest twoim zadaniem, staraj się dowiedzieć o niej jak najwięcej, studiować ją. To właśnie z poznaniem, prawdziwym i dogłębnym, przychodzi akceptacja, a ona jest kluczem do szczęścia. Pewnie, możesz się zmienić, nic nie stoi temu na przeszkodzie. Możesz pracować nad sobą i przekuć formę, z której powstałeś. Nad niektórymi rzeczami będziemy pracować do śmierci, bo proces samodoskonalenia jest nie do zaprzeczenia i nie do zatrzymania. Jednak, czasem, tą dobrą odpowiedzią jest: "Mam wyjebane". Oczywiście odmian tego stwierdzenia są setki, chociażby epikurejskie - Carpe diem. W "Ryzykownym interesie" było to: "What the fuck!", w Skinsach: "Fuck it!", już nawet w dzieciństwie spotkaliśmy się z tym przesłaniem jako legendarne: "Hakuna Matata".  Bo, cóż z tego, że jesteś inny? Nawet jeśli jesteś szaleńcem, który uważa, że cylinder i ortalion to dobre połączenie, boks byłby ciekawszy dzięki szczudłom, a ostatnia część Batmana była najlepsza, to trudno, dzięki temu jesteś sobą. Dobra, cofam, boks na szczudłach faktycznie mógłby być ciekawszy.
         Nie zapominaj zatem nigdy kim jesteś i co tak naprawdę się na to składa. Nie zapominaj także, co czyni ludzi ludźmi. I szukaj. Szukaj odpowiedzi na pytania, które sobie zadałeś, z nimi mądrość przyjdzie sama. Możesz też machnąć ręką na cały ten wywód i najzwyczajniej w świecie mieć wyjebane. W życiu bowiem nie ma złych odpowiedzi.

środa, 23 stycznia 2013

Czerwony punkt prowadzi tego, kto dymem oddycha

- Co to jest za misja? Nie mogę się napić tej wody, bo jest kurwa lodem!
- No, nasza też.
- Dzięki pogodo.
- W końcu jest styczeń.
- Jebie mnie, że jest styczeń.




        Nigdy jej nie lubił. Możliwe, że to tylko dlatego, że zawsze się mijali. Tak naprawdę nie mieli okazji, żeby się poznać. Jednak zawsze podejrzewał, że kryje się za tym coś więcej. Zawsze uważał, że, co jak co, ale niechęć i nienawiść są na tyle pierwotnymi emocjami, że trudno je sobie wyimaginować. Można je wyolbrzymić, racja, aczkolwiek u podnóży każdej z nich, znajduje się szczere, nieprzefiltrowane przez żadne z narzędzi cywilizacyjnych, uczucie. Patrząc na podszycie jej osobowości, wiedział, że nigdy nie będzie im dane stworzyć jakiejkolwiek więzi. Nie ma mowy oczywiście o przyjaźni, ale nawet tymczasowy sojusz wydawał się odległy i nieosiągalny. Wszystko to mogło, magicznie jak za dotknięciem zaklętej różdżk,i odmienić się w pewien mroźny, brrrr, naprawdę mroźny wieczór.
        Nawet klosze latarni były całe skute w lodowej okowie. Leniwe płatki śniegu nieśmiało meandrowały w powietrzu. Łącząc się w pary lub większe grupki, przywodziły na myśl piękną, nieograniczoną i niebędącą w stanie przetrwać starcia z rzeczywistością, szczenięcą miłość. Zakłopotanie i niefrasobliwość ich podniebnych akrobacji powodowało chęć pokręcenia głową z politowaniem, jednak nie można było też nie odczuć pewnej tęsknoty i mimowolnych reminiscencji młodzieńczych, prostszych czasów. W kontraście dla romantycznych śniegowych płatków, zaczepiał nieznośny mróz. Zachowywał się jak nachalny, gruby dzieciak z podwórka, z którym nikt nie chciał się bawić, ale on i tak napierał na ciebie nieugięty ze swoimi chujowymi zabawkami w rękach i roztopionym batonikiem w kieszeni. Tym razem jednak zabawa odbywała się na jego warunkach. Nie mogłeś go zwyczajnie wypędzić z piaskownicy, w procesie niszcząc nieodwracalnie jego pewność siebie, porównując jego gabaryty do średniej wielkości planety. Nic specjalnie ogromnego, po prostu na tyle duża, żeby była w stanie wytworzyć własną atmosferę. No i tak, dwa, trzy księżyce. Góra cztery. Nie, tym razem to niezręczny grubasek był w swoim żywiole. Był panem, na swoim zamku, a przypadkowi przechodnie, jego świtą. Każdy wpadał w jego sidła.
       Pośród zdradliwego zimna pojawiła się jednak okazja na połączenie od dawien zwaśnionych dusz. Narodziło się coś nieoczekiwanego, zakrawającego nawet o romans. Ich ciała bowiem, splotły się w uścisku. Chęć utrzymania ciepła w tej, barbarzyńsko ujemnej, temperaturze pozwoliła odrzucić na bok wrogość i uprzedzenie. Połączeni tańczyli, ocierali o siebie, chcąc się ogrzać i odnaleźć rzeczywistość, w której ich miłość jest możliwa. Przez ich, zafascynowane nowymi doznaniami, świadomości przewijały się obrazy wspólnego życia. Kadry z ich pierwszego pocałunku, pierwszej nocy spędzonej razem, pierwszej kłótni. Ich piękny ślub, zawstydzający toast drużbów, ich wspólny dom, narodziny dziecka. Sztuczne wspomnienia zaczęły walczyć z prawdziwymi. Czy to naprawdę jest możliwe? Czy ścieżki naszego przeznaczenia mogą zejść się w jedną? Nie. Papieros i rękawiczka po prostu nie idą razem w parze.

sobota, 19 stycznia 2013

Po prostu na ciebie czekam

- Obiecaj mi tylko jedną rzecz.
- Jaką?
- Że za te pół roku będziesz dokładnie taką osobą, jak jesteś teraz.
- Masz to jak w banku.





            Cały dom wypełniały dźwięki muzyki. Nuty, niczym w kreskówce, unosiły się w powietrzu jakby były wycięte z papieru. Ósemki i szesnastki kotłowały się, wirując nad moją głową. Pozwalałem prowadzić się figlarnym trąbkom i perkusji, nieudolnie kopiując ruchy muzyków przed swoimi zamkniętymi oczami. Wszystkie części mojego ciała poruszały się, dyrygowane taktami, a serce biło w rytm muzyki. Był to tak cudowny poranek.
            Moja, nieumyta jeszcze, skóra przypominała o lekkim chłodzie, formując się miejscami w gęsią skórkę, a żołądek szeptał głodem. Założył zatem szlafrok i zmierzyłem do kuchni. Śniadanie, szybki prysznic i przeradzam ten cudowny poranek w cudowny dzień. Przekroiłem bułkę na pół, starannie rozsmarowałem masło. Na przygotowanej połówce ułożyłem plasterek sera.
            Gdy później starałem sobie przypomnieć od czego to wszystko się zaczęło, doszedłem do wniosku, że najpierw usłyszałem wyważane drzwi. To po nich do pokoju wpadł granat dymny, a następnie rozległ się huk wystrzału. Chyba, że to strzał był pierwszy? Nie pamiętałem. Pamiętałem natomiast dokładnie, jak zostałem obezwładniony na ziemię, dotyk kolana na swojej potylicy i zimno stali na nadgarstkach. Pamiętałem także, jak przyciśnięty do podłogi łypałem jednym okiem na to bezkarne zajście. Tłum czarnych postaci zalał mój dom niczym złowroga fala. W tle mogłem dostrzec zaledwie kontury dwóch osób, kobiety i mężczyzny, którzy najwyraźniej dowodzili resztą. Cienie nieprzyjaciół oblazły mnie oraz blat kuchenny niczym szarańcza. Widziałem, jak jeden z nich razi jaśniejszą od słońca wiązką paralizatora mój ukochany plasterek sera. Widziałem, jak zaraz po tym spływa na niego grad pięści i podeszw. Brak jakiegokolwiek miłosierdzia. Mój nieusłyszany krzyk. Potok łez na policzku. Czerwień powiek i ból duszy.
            Kiedy zostałem wypuszczony, jakiś elegancko ubrany facecik, z zakolami po kark i absurdalnym krawatem, powiedział mi, że to dla jego dobra. Powiedział, że ser był już troszeczkę zeschnięty i ta sześciomiesięczna kuracja mu pomoże. Przez cały ten czas nie nazywał go jednak serem, plasterkiem czy też moim przyjacielem. Mówił o nim: podopieczny. Chociaż przez wzgardliwy wyraz jego twarzy, słowo brzmiało jak śmieć. Nazwałem go złodziejem i idiotą, po czym zarządałem wizytacji. Elegancik poradził mi jednak, żebym lepiej poszedł już do domu, bo mogę tylko sobie zaszkodzić.
            Po powrocie dowiedziałem się, że mój plasterek został zamkniętym w jakimś zakładzie na drugim końcu kraju. Mogli to nazywać jak chcieli, dla mnie to wyglądało jak piekło, na które nie zasługiwał. Zakuli go w dyby razem z granatem, nożem i garotą. Razem z muchomorem i wilczą jagodą. Mój ukochany ser, zamknięty jak degenerat. Niesłusznie oskarżony za nieistniejące, rozdmuchane zbrodnie. Bez możliwości obrony czy jakiejkolwiek argumentacji. Kto teraz przyjdzie mu z pomocą? Kto tak naprawdę może? Kto spróbuje? Kogo to obejdzie?
            Świat dawno przestał mieć sens. Wartości zostały wywrócone niczym ziarna piasku w klepsydrze. Człowiek stracił kontrolę nad swoim bestialstwem, rozsądek gubiąc po drodze. Bóg stał się nieznajomym w autobusie, starającym się po prostu trafić do domu. Życie nigdy jednak nie było proste, a dzieci nigdy nie rodziły się przygotowane. Trzeba się uczyć i adaptować, brać lekcję z błędów. Spoglądać na blizny jak na pamiątki z przygód, na całe życie. I mimo, że z mojego gardła jeszcze nie raz wyrwie się krzyk. Moje oczy nie raz zajmą się łzami i purpurą. A dusza nie raz zapiecze przypalana rozgrzanym węglem. Będę trwał. Liczył dni i trwał. Nie powiem ci tego w twarz, bo nasz uścisk powiedział wszystko. Po prostu na ciebie czekam, przyjacielu.

sobota, 12 stycznia 2013

Nie będziesz komet pluł nam w twarz, ni dzieci nam przycinał

- I co, załatwione?
- Nie, nie ma go w domu.
- Jak to go kurwa nie ma w domu?!
- Wyszedł z psem.
- Żartujesz?!
- Nie.


           Życie można łatwo porównać do tarczy zegara. Biedna chudzina zapieprza jak szalona, żeby po jej sześćdziesiątym kursie, jakiś grubas z góry łaskawie kiwnął palcem i zebrał całe laury. Jednak, kiedy trafia się, raz na jakiś czas, wyjątkowo nerwowy klient, to oczywiście wszystkie swe frustracje wyładowuje na tej, Bogu ducha winnej, płotce. Obserwuje taki uważnie, niczym owoc związku fiskusa z Cerberem, każdy jej ruch.
           Zazwyczaj jestem pełny współczucia dla uciskanych, wstyd się zatem przyznać, że ostatnio, to właśnie z mojej ręki wyleciał pierwszy kamień w kierunku niefartownej wskazówki sekundowej. Nienawidzę bowiem, kiedy to nic innego mi nie pozostaje, jak czekać. Czas, który bywa i leczniczy i zbawienny, często jednak jest zwyczajnie wrednym, nadętym bucem. Nierzadko sadystą. Cóż, w takim wypadku począć? Ano, nic, trzeba siedzieć dalej, o ile mamy na czym, i starać się jakoś ten czas zabić. Zabić czas, cwaniaczku, łatwo ci mówić. Od dwóch godzin  tracę zmysły, bo znalazłem się w tym idiotycznym impasie, a w dodatku za oknem śnieg, więc nawet na fajkę mi się nie chce wyjść. Spokojnie, powoli, zapomnij o tym, powiedz tym męczącym myślom: pa... rcie jednak nie ustępuje. Nerwowe zerknięcie na zegar. Dobra, dobra, idź już lepiej na tego papierosa, nie jest aż tak paskudnie. Kilka zbawiennych oddechów pełnych dymu, pomiędzy falami złośliwie kąsających płatków, i do środka. Powrót do stolika, znowuż czekamy. No, kurwa! Spokojnie, spokojnie, powolutku, wszystko jest w porządku, postaraj się wyciszyć, ciiiiii... śnienie prze dalej niczym grot strzały, mknącej pomiędzy drzewami. Jej lotka jak zaczarowana prowadzi do celu, prosto w twój najczulszy punkt. Ok, poddaję się, wygrałeś.
           Nikt nie lubi czekać. Jedni dają to po sobie poznać bardziej, drudzy mniej. Nikt jednak nie czerpie z tego powodu jakichś przyjemności, no chyba, że masochiści. Istotne jest natomiast, żeby dobrze żyć z czasem, bo niestety, nie da się chama obejść. Pomyślcie o nim, jak o tym dziwnym dresie na waszym osiedlu, który z powodów znanych tylko sobie, albo i też nie, darzy was sympatią i zawsze ochoczo wydziera przepite gardło w powitaniu. Gdyż mimo, że każda sekunda rozmowy z nim to męka, a za każdym razem kiedy sięga do kieszeni moglibyście przysiąc, że czujecie już zimno ostrza na grdyce, to paradoksalnie właśnie ta dziwna "znajomość" zapewnia wam bezpieczeństwo.
           Czasem trzeba po prostu zacisnąć zęby i czekać. Nie można jednak dopuścić, żeby życie było tylko czekaniem na śmierć. Zatem jeśli jesteś w stanie - wyjdź na przeciw temu, na co czekasz. No chyba, że akurat wyszło na spacer z psem, wtedy wracaj stać pod klatką jak debil.

środa, 9 stycznia 2013

Uwędziwszy, historię czas zacząć

- Miałbyś może jeszcze jakąś fajkę na drogę?
- Ostatnia.
- Kurwa.
- Ale mogę ci zostawić pojarę.
- Wchodzę w to.


              I tak ruszyłem w deszcz. Dzielnie dzierżąc w dłoni pożyczony parasol i zaciągając się końcówką otrzymanego papierosa, kontynuowałem przemaczanie butów w kałużach. Kiedy, wcześniej tego wieczoru, wsiadałem do samochodu czułem, że może być problem z powrotem. Nie sądziłem jednak, że będę zmuszony drałować w deszczu przez pół miasta. Oczywiście szybko dał znać o sobie mój legendarny fart. Jak tylko zacząłem iść, na przystanek obok mnie podjechał autobus. Niestety, nawet gdybym miał tę piątkę, pewnie i tak bym jej pożałował na bilet. No, cóż, nie ma co się użalać, trzeba iść. Na szczęście tym razem zabrałem ze sobą słuchawki, a końcówka baterii powinna wystarczyć chociażby na większą część trasy.
              Było już dosyć późno, jednak i tak niemało zdziwił mnie brak jakichkolwiek ludzi. Nie ich mała ilość, ale dosłowny brak. Otóż idąc tak dobrą godzinę przy największej ulicy w mieście nie spotkałem żywej duszy. Fakt ten, mimo, że z początku niepokojący, szybko przerodził się w plus. Odnalazłem spokój i pewnego rodzaju katharsis, sunąc tak pośród zażarcie tnących kropel. Zdałem sobie sprawę, że dawno już nie byłem, w taki sposób, sam na sam ze swymi myślami. Gdyż w tej sytuacji, nawet gdybym chciał, próżnym skończyłaby się próba odwrócenia uwagi mojego umysłu. Nie masz komputera, cwaniaczku. Nie ma internetu, filmów, czy innych pierdół. Nie ma gazetki, czy książki, nie ma nawet ludzi, ani żadnych aut żeby zawiesić na nich wzrok. Nawet muzyka wydobywająca się ze słuchawek zostaje gdzieś zepchnięta na drugi plan. Nie, tym razem nie uciekniesz. Będziesz mnie słuchał, a wilgoć i chłód będą po mojej stronie.
               No i tak zaprzęgł mnie do myślenia, wykopując z odmętów pamięci na wpół zapomniane informacje. Przyrównał całe dzisiejsze społeczeństwo do tego otaczającego mnie deszczu. Przyrównał żywot każdego z nas do pojedynczej kropli, pędzącej karkołomnie przez życie, kiedy to jedyna droga prowadzi w dół. Szybko, szybciej. Narodziny, dzieciństwo, dorastanie, praca, żona, dzieci, emerytura, śmierć. W prostej linii i zawrotnym tempie. Nie daj się, krzyczał. Zatrzymaj się, pozwól sobie pomyśleć, daj się ponieść temu wiatrowi i zatańcz w powietrzu. Tak, i tak w końcu spadniesz tam gdzie wszystkie. Koniec, ten sam fizyczny koniec, jest dla wszystkich jednakowy. Lecz to nie cel podróży jest tak ważny i piękny, co sama podróż, prawda? Obiecaj mi, prosił, obiecaj, że spróbujesz. Cóż mogę powiedzieć. Obiecałem.
               Nawet się nie spostrzegłem kiedy podchodziłem już pod ostatnie wzniesienie przed swoim domem, to właśnie na nim moje kolana i plecy dały znać o pokonanej trasie. Ze słuchawek, losowym trafem, wydobyła się Bittersweet Symphony, tak doskonale pasująca do mojej nocnej przechadzki. Doszedłem do wniosku, że ten feralny powrót, to najlepsze co mogło mnie spotkać. Dobrze jednak, że drzwi domu są już blisko, bo zimno jak cholera, a moje buty postanowiły zachować souvenir z każdej napotkanej kałuży. Zmiana piosenki na Going on. Szczęk klucza w zamku. Uff, jestem już na miejscu. Odłożę teraz starannie, do obeschnięcia, moje zbawienie, czyli pożyczoną parasolkę, chociaż i tak pewnie rano zastanę ją przewróconą. Dobra, widziałem jak się przewraca, ale zrozumcie, byłem już zmęczony. Szybki knur i dzisiaj w końcu coś napiszę, no dobra może jutro. Ewentualnie za trzy dni.